„Morze po kolana” to wspólne dzieło Marcina Kołodziejczyka oraz Marcina Podolca. Pierwszy Marcin odpowiada za teksty, a drugi za ilustracje. Kołodziejczyk jest dziennikarzem i filmowcem, który ma na swoim koncie kilka książek reportażowych (m.in. „Bardzo martwy sezon”). Podolec to nasz eksportowy rysownik komiksowy, który chętnie „przekłada” literaturę faktu na komiks („Dym. Pablopavo” czy „Fugazi Music Club”). Na okładce recenzowanej pozycji można przeczytać: „Komiks reportażowy o miłości, śmierci i nudzie. Samo gołe życie” oraz „Tego jeszcze nie było! Dzieło, które liczni puryści reportażu pokochają nienawidzić!”. Oficyna Wielka Litera strzela, do każdego potencjalnego czytelnika, który weźmie książkę do ręki, z grubej rury. Rozumiem, reklama dźwignią handlu, ale sprawdźmy, czy szumne zapowiedzi wydawcy nie rozmijają się z prawdą.
Na wstępie wypada obalić tezę edytora, że „tego jeszcze nie było”. Ponieważ wystarczy przywołać takie pozycje jak: „Palestyna” czy „Strefa bezpieczeństwa Goražde” Joe Sacco lub „Dzienniki rosyjskie” i „Dzienniki ukraińskie” Igorta, a się okaże, że „komiksowe reportaże, wywodzące się z undergroundu i nurtu autobiograficznego, to jedno z najciekawszych zjawisk współczesnego komiksu. Ich autorzy wykorzystują strategie tradycyjnego dziennikarstwa (…)” (cytat za: Tomasz Pstrągowski, „Polonistyka”). Z drugiej strony wypada się zastanawiać nad tym, czy faktycznie mamy do czynienia sensu stricto z reportażem. Przesłuchując dostępne w internecie rozmowy i wywiady z autorami wychodzi na jaw (choć należy podkreślić, że panowie wcale tego nie ukrywają), że fabuła „Morza…” stanowi kompilację różnych wątków z dwóch książek Marcina Kołodziejczyka („To nie jest wierna adaptacja. Wszystkie postaci przedstawione w komiksie istnieją, wszystkie też zostały przeze mnie opisane. Na potrzeby komiksu dokonaliśmy literackiego
montażu, łącząc w rysunkowych kadrach historie pierwotnie opisane w dwóch książkach” – przyznaje pisarz). Dlatego wydawnicze blurby traktować należy z przymrużeniem oka, które wyraźnie robią dziełu niedźwiedzią przysługę.
Akcja komiksu rozgrywa się w pewnej, nie wymienionej z nazwy, małej nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej podczas „martwego sezonu”, czyli okresu, gdy w mieścinie nie ma żadnych turystów. Bohaterami opowieści jest trzech mężczyzn: Marian, Szczurek i Gumowy, którzy większość czasu spędzają siedząc pod wiatą przystanku autobusowego. Nuda, z którą muszą się zmierzyć jest wielka niczym Morze. Radzą sobie z nią na różne sposoby, głównie pijąc i paląc, plując i szczając, rozmawiając i wspominając.
Niby nic się nie dzieje, a jednak Marian, który jest narratorem, ma czytelnikom sporo do opowiedzenia. Nie są to historie, które „Polityka” czy „Wyborcza” zamieściłby na pierwszej stronie, bo są one zwyczajne i na wskroś ludzkie. Same osobiste życiowe dramaty: jakaś miłość, ktoś kogoś zdradził, ktoś wyjechał, ale musiał wrócić, komuś się zawalił dom, ktoś miał wypadek i czyjaś przypadkowa śmierć. Bohaterzy marzą, aby odmienić swoją codzienność, wyjść na brzeg i odejść w nieznane, ku lepszemu życiu. Chociaż mają fatalistyczne przeczucie – chwilami wręcz pewność – że jest już za późno, bo nie ma żadnej nadziei. Ocalenie nie jest możliwe. Na szczęście „za dwa miesiące zacznie się nowy sezon turystyczny” i choć na kilka miesięcy będą mogli zapomnieć o sobie i swoich problemach.
Fabuła nie zawiera żadnych odkrywczych treści, calość jest na wskroś przewidywalna i banalnie oczywista. Diagnoza społeczeństwa „Polski B”, którą podsuwa czytelnikowi pisarz, nie jest nawet poruszająca. Niezborność i pewien chaos w prowadzeniu narracji powoduje, że czytelnikowi ciężko przejąć się losami występujących postaci. Zresztą oni sami mało go interesesują. Czuć, że poszczególne wątki zszyto grubymi nićmi, brakuje płynnego przechodzenia między epozodami i nie pomaga podzielenie komiksu na rozdziały. Nie wiem z czego to wynika, ale po lekturze „Morza…” w pamięci pozostają jedynie obrazy wykreowane przez rysownika.
Marcin Podolec mocno się napracował nad tym, aby jego rysunki nie stanowiły tylko dodatku do warstwy literackiej, aby nie były tylko kolorowym „ozdobnikiem” tekstu. To nie było łatwe zadanie, ponieważ fabuła ma charakter zawłaszczający. Pewnie stąd decyzja, aby wtrącić do opowieści element „z innej bajki”: przemienienie Szczurka w wybrakowanego anioła (jedna ręka w gipsie, druga otwiera puszę z piwem i te, pożal się Boże, skrzydła). Dzięki kadrom Podolca czytelnik wie, że bohaterzy chodzą permanentnie zawiani, że w ustach wciąż trzymają szlugi. Świat odmalowany przez rysownika odpycha brzydotą i nieporządkiem (śmieci i puszki walają się wszędzie), aż dziw bierze, że jacyś turyści chcą tu przyjeżdżać. Jest on nieatrakcyjny do czasu. Wystarczy spojrzeć na plansze z ostatniego rozdziału, który nosi tytuł „Czekając na nowy sezon turystyczny”, a chciałoby się spakować plecak i od razu ruszyć nad morze.
Mimo wszystko warstwa graficzna wypada w komiksie lepiej niż warstwa literacka. Ważnym jest, że Kołodziejczyk nie ocenia swoich bohaterów i nie pozwala na to także czytelnikowi. Obraz polskiej prowincji, jaki wyłania się po lekturze, nie napawa optymizmem. Jednak smuci mnie swoista przewidywalność przyczajona w tekście. Może ma to coś wspólnego z faktem, że pochodzę z małego górniczego miasteczka Górnego Śląska i przez dwadzieścia lat miałem okazję napatrzeć się i nasłuchać…