Jeśli zapytacie Carstena Jensena, autora książki My, topielcy gdzie znajduje się środek świata, z pewnością odpowie wam: „Axis mundi to oczywiście Marstal – małe duńskie portowe miasteczko, które obecnie liczy niewiele ponad trzy tysiące mieszkańców”. Miasto, które zawsze było związane z morzem, a wręcz od niego uzależnione, które mężczyzn rodziło i wypluwało, by płynęli do Afryki, Ameryki, Japonii, aby zmagali się z „próbą męskości dla żeglarzy całego świata”, z przylądkiem Horn. Jak pisze Jensen: „połowa mężczyzn w mieście opłynęła ten niebezpieczny przylądek z taką samą oczywistością, z jaką pływali parowcem do Svendborga”. Wybrzeża europejskie, Islandia, Ameryka Północna czy też pojedyncze wyspy na Oceanie Spokojnym dla Marstalczyków nie miały żadnych tajemnic. I jeśli tylko nie pochłonęło ich morze, wracali do swojego centrum, bo tu mieli rodziny, tu chcieli się zestarzeć i w końcu umrzeć. Jeśli rodzisz się w Marstal twoje przeznaczenie jest jasne: będziesz marynarzem, „pójdziesz na morze” i
najprawdopodobniej zatoniesz na którymś z etapów swojej wędrówki. Jeśli rodzisz się w Marstal i jesteś pisarzem nie pozostaje ci nic innego, jak o Marstal pisać. W pamięci czytelników zrównać topielców i żywych, zbrodniarzy i bohaterów, miasto dawne i współczesne. Nakreślić stuletnią panoramę, by czytelnik również nie miał wyjścia i na przestrzeni ponad siedmiuset stron powieści stał się jednym z nich, jednym z mieszkańców małego portowego miasteczka, które jest środkiem świata.
Książka wchłania czytelnika bardzo powoli, tak jakby czas na przełomie XIX i XX wieku, kiedy to rozpoczyna się akcja powieści, również płynął wolniej. Im bardziej czytający zagłębia się jednak w powieściową przestrzeń, tym mocniej oplatają go wydarzenia, bohaterowie, śmierci i narodziny kolejnych czterech pokoleń Marstalczyków opisanych w książce. Niemal niedostrzegalnie staje się częścią fabuły i od 1848 roku (I wojna o Szlezwik) dociera do roku 1945 (II wojna światowa)
. Czas, jaki upłynął między tymi dwiema wojnami to okres największych zmian cywilizacyjnych na świecie, a miały one swoje znaczenie również dla „duńskiego Macondo”. Z żaglowców na parowce, z gospodarczego rozkwitu do zupełnego załamania, od nauki prowadzonej przez okrutnego nauczyciela Isagera, do profesjonalnej Szkoły Nawigacyjnej dla wykwalifikowanych marynarzy – to tylko niektóre zmiany, jakich doświadczyło miasto w ciągu jednego wieku. Zawsze było jednak coś, co pozostało w Marstal niezmienne: miłość mężczyzn do morza, silniejsza niż
miłość do kobiet, dzieci, niż potrzeba długiego spokojnego życia na lądzie. Marstalczycy zawsze byli najliczniejszą i najbardziej profesjonalną grupą marynarzy na statkach całego świata. Niezależnie od wynagrodzenia czy też od trasy, jaką mieli przebyć, po skończeniu czternastego roku życia zaciągali się na pokład i rozpoczynali prawdziwą przygodę.
Spośród wielu mieszkańców Marstal Jensen skupia się na losach kilku postaci, które można określić jako reprezentatywne dla całego miasteczka. Najpierw Laurdis. Dzięki cudownym butom przeżył wybuch statku w czasie wojny 1848 roku, a potem uciekł od swojej rodziny, by szukać szczęścia na pięknej wyspie Samoa. Potem jego syn Albert, który pływał głównie po to, by znaleźć ojca, a kiedy osiągnął swój cel stał się maklerem morskim, najbogatszym i najbardziej szanowanym obywatelem miasteczka. W końcu jednak stracił wszystko, oczywiście przez kobietę. Później Knud Erik, wychowanek Alberta. Zamustrował się na statek wbrew woli matki, co chwila ryzykował życiem, stracił szacunek do samego siebie, brał udział w II wojnie światowej i odzyskał nadzieję, kiedy narodził się mały Harald. Harald Sinozęby to z kolei mały chłopczyk urodzony w morzu. Przyszedł na świat nie zważając na to, że dookoła niego wybuchają bomby, a statek którym podróżował wraz z matką właśnie tonie za ich plecami. To Knud Erik wbrew wszelkiemu
rozsądkowi wyskoczył za burtę po rozbitka i z przerażeniem zobaczył, że jest nim rodząca kobieta. Harald stał się więc symbolem nadziei w przerażającym czasie wojny i dzieckiem morza – prawdziwym Marstalczykiem.
Nie sposób opowiedzieć wszystkich historii wilków morskich, jakie Jensen zawarł w swojej książce. W zasadzie trudno jest też wyróżnić głównych bohaterów, ponieważ są nimi nie tylko marynarze, ale również ich żony, które z pokorą godzą się na swój los wdów i samotnych matek. Są jednak wśród nich i takie (np. Klara Friis), które niczym król Kserkses mają ochotę biczować morze za to, że zabrały im ojców, mężów, synów i to właśnie nienawiść napędza ich życie. Trudno również określić narratora tej książki, którym zawsze jest ktoś z samego centrum wydarzeń, czasami tylko narrację przejmuje określony bohater. Autor pozawala przypuszczać, że narratorem jest miasto, które najbardziej zna mieszkańców, widzi wszystko co kryje się w ich głowach i sercach, współczuje i rozumie.
Jensen napisał imponującą powieść o swoim rodzinnym Marstal, o okrucieństwie i granicach ludzkiego cierpienia, o godności i człowieczeństwie, o wojnie i miłości. Znakomita lektura nie tylko dla tych, którzy uwielbiają powieści marynistyczne, choć dla nich oczywiście będzie to nie lada smakołyk. My, topielcy to książka dla wszystkich, którzy poszukują fabuł totalnych i nie boją się zatonąć w nich na kilka dni, by przenieść się do zupełnie innego świata, przenieść się do Marstal – „duńskiego Macondo”.