Marian Zembala: na jedno oko nic nie widzę. Nic, kompletnie nic
Jest jednym z ”Bogów”, razem ze Zbigniewem Religą tworzył zabrzańską kardiochirurgię i transplantologię. Nigdy nie wspominał o tym, że kiedyś podczas operacji, nagle stracił wzrok w jednym oku. A potem zaczęła się walka. ”Ja, kardiochirurg, dla którego milimetry mają gigantyczne znaczenie, musiałem na nowo uczyć się odległości. W pewnym sensie straciłem pewność siebie”, mówi. Dziesięć lat po utracie widzenia, wykonał pierwszy w Polsce jednoczesny przeszczep serca i płuca. To jego dramat i zwycięstwo. Nigdy wcześniej o tym nie mówił. Napisał w książce.
Rachela Berkowska: To niezmienny rytuał, że tuż przed północą dzwonią do pana ze szpitala zdać raport z tego, co dzieje się na oddziale?
Marian Zembala: To zwyczaj, który lata temu przywiozłem z Holandii. Zanim położę się spać, zawsze rozmawiam jeszcze z anestezjologiem dyżurnym z oddziału pooperacyjnego. On króciutko referuje sytuację i razem zastanawiamy się nad tym, czy może należałoby coś jeszcze wprowadzić na noc, u któregoś z pacjentów.
To ten rodzaj dbałości o pacjenta, o którym marzyłby każdy.
To dobry standard na całym świecie. Porządny ordynator odbiera informacje od dyżurnego. Emisariuszem takiego pięknego, empatycznego podejścia była pani doktor Lili Goldstein. Jedna z cudownych postaci, pionierów Zabrza. To podejście, że najważniejszy jest pacjent, widziałem pracując w szpitalach za granicą. To się naprawdę opłaca leczącemu, bo zjednuje sobie zaufanie chorego. Ale też wpływa na motywację całego zespołu. Pamiętam, jak jeden z rezydentów, już w Zabrzu, powiedział: ”Panie profesorze, rezygnuję z dalszego stażu, muszę jeszcze odrobić kolejną specjalizację w innym szpitalu”. Wrócił po kilku dniach: ”Tam ciągle słyszałem, że gdybyśmy więcej zarabiali, pracowalibyśmy lepiej. Wciąż było jakieś ’gdyby’. Nie chciałem być częścią zespołu, w którym mówi się o wszystkich nieszczęściach, tylko nie o pracy z chorym”. Przyjąłem go. Ważne jest podmiotowe podejście.
Podmiotowe podejście, zaufanie chorego. Może coś się zmieni i przestaniemy słyszeć o lekarzach, którzy nie chcą z pacjentem zamienić dwóch zdań, bo przecież on i tak niczego nie zrozumie.
Ci, którzy tak mówią, tracą najwięcej. Ale dziś mamy większy problem. Starsi pacjenci, 70., 80 latkowie, mają dużo mniejsze wsparcie rodzinne, niż kiedyś. W domu nikt na nich nie czeka. Dzieci wyjechały, są gdzieś hen w kraju, albo i dalej. Inne więzy się pozrywały. I kiedy mija szósta, siódma doba po operacji i właśnie planowaliśmy wypisanie, pacjent mówi pielęgniarce: ”Jakoś gorzej się czuję”. Nikt nie chce po niego przyjechać, albo przyjeżdża osiemdziesięciolatek, rówieśnik. To jest prawdziwy problem, coraz częściej go widzę.
Nikt nie chce przyjechać, i co wtedy?
Prosimy o pomoc straż miejską, księdza, gminę. Dziś nie wystarczy powiedzieć: wypisujemy pana do domu. Trzeba zapytać i to dyskretnie, nie przy wszystkich, jaka jest w tym domu sytuacja. A jak za oknem listopad, grudzień to, czy jak pana do tego domu zawieziemy, to tam będzie ciepło, czy zimno? Wszystko trzeba przewidzieć.
I na to ”wszystko” ma pan przestrzeń?
Nie - ma pan. Tylko - tak trzeba. Bo jeśli zawiezie pani taką osobę do zimnego domu, to ona zginie z powodu infekcji, rozejścia się rany, nieuregulowanej cukrzycy, bo w stanie ciężkim nie pójdzie do apteki. Wypisując do domu, trzeba jej dać leki na parę dni. Cztery czy pięć. Ładnie zapakowane. I znów tego mnie uczyła Holandia.
Wsłuchani w wykład Andrzeja Kublera - anestezjologa. Od lewej: Antoni Aroński - anestezjolog, Krzysztof Wrablec - kardiolog, Marian Zembala - kardiochirurg, Zbigniew Religa - kardiochirurg, Wojciech Witkiewicz- chirurg naczyniowy. Wrocław, 1988 r.
Boję się, że u nas Holandia będzie się niezmiennie kojarzyć z eutanazją.
Bzdura, tam mają fantastyczne podejście do chorych. Chorego w szpitalu się wita. A nie jak u nas, zdarza się, że pacjent przychodzi, a tu trzeba czekać, bo łóżko jeszcze zajęte. W latach 80. Holandia sfinansowała operacje serca u 427 polskich dzieci. Podczas mojego pobytu w Utrechcie u ponad dwustu. Potem wróciłem do Polski, do Zabrza, a projekt trwał. Wciąż staram się spłacać zaciągnięty wtedy moralny dług.
Dla młodych jest pan mentorem. Podkreśla, jak ważna jest relacja nauczyciel–uczeń.
To mnie urzekło podczas oglądania ”Bogów”. Tam bohaterami są chory i Religa - ze swoim zespołem. Ale z tyłu pojawia się mentor. Jest nim Jan Moll, profesor, wybitny polski kardiochirurg. Mówi słowa, które wciskają w fotel: ”Zbyszku, pokora”. Medycy nie mają pokory, albo mają jej zbyt mało. W rozwiązywaniu problemów, rozumieniu cierpienia chorego. Jeśli nie potrafi pani rozwiązać problemu i pomimo wysiłku – chcę wierzyć, że pomimo wysiłku – chory umiera. To zostaje pani z wielkim ciężarem, balastem. I potem w domu się gryzie, zastanawia - a gdybyśmy wtedy zmienili taktykę… Pokora pozwala zapytać. Nie wstydzę się zapytać nawet młodszego od siebie. I kiedy dyskutujemy o trudnym chorym, pytam: ”Co ty byś zrobił?”. Pokora jest moją siłą napędową.
Trzeba mieć dużo pokory, żeby wysłuchać krzyku matki: ”Ty diable, zabiłeś mi córkę”.
Strasznie to przeżyłem. Byłem już w domu, kiedy zadzwoniła pielęgniarka mówiąc, że operowana przeze mnie, jakiś czas wcześniej, czteroletnia dziewczynka, nagle zasłabła. Była już w dobrym stanie, chodziła nawet po korytarzu. Rozłączyłem się i natychmiast wybiegłem z domu do szpitala, ale już jej nie uratowałem. Ta matka krzyczała z bólu. Musiałem to zrozumieć. Ale to był jeden z powodów, dla których ściągnąłem do Zabrza Jacka Molla. Bo przecież po powrocie z Holandii, od 1985 roku operowałem głównie dzieci i to mi dobrze szło. Przez te wszystkie lata straciłem tylko dwoje. Tylko i aż. Tamten zgon był bolesny, każdy jest.
Powiedział pan: Młodzi lekarze ulegają czasem pokusie, by być panami życia i śmierci, a pacjent jest na tej drodze tylko spotkanym na krótko podmiotem, ważnym, ale zbyt często pozbawionym prawa do poszanowania intymności, bliskości rodziny, kapelana, ciszy, spokoju.
Ten kto zakłada biały kitel, widziałem to będąc na okulistyce, czasem zapomina o pokorze.
Na okulistyce spędził pan trzy miesiące. Jako pacjent. A potem z niesamowitym zacięciem, mozolnie wracał do sprawności.
Wszystko, co na ten temat powiedziałem, powiedziałem w książce.
To za trudne pytanie?
Tak.
_Profesor Marian Zembala, po operacji, Zabrze, 1995 r. _
A o operacji serca pana wnuka, możemy porozmawiać?
Możemy. Przepraszam, oko jest dla mnie tematem tak trudnym. Zastanawiałem się długo, czy tę sprawę upublicznić. Naprawdę długo. Rozmawiałem z żoną: ”Wiesz Anka, nigdy o tym nie mówiłem”.
Mnie to pana wyznanie - jednego z ”Bogów” - mocno poruszyło. Podziwiam ogrom pana pracy. Ale rozumiem, że boli. Możemy zacytować książkę?
”W moim życiu zawodowym sam doświadczyłem sytuacji, o której nigdy wcześniej nie mówiłem publicznie. W kwietniu 1990 roku przeprowadziłem w Zabrzu trudny zabieg tętniaka aorty, (…) cztery godziny po zabiegu, przybiegła do mnie pielęgniarka i mówi, że w drenie ze śródpiersia jest prawie litr krwi i chory staje się niestabilny. (…) Musieliśmy natychmiast interweniować, na sali pooperacyjnej. Nie było już czasu, by zawieźć chorego na blok operacyjny. Natychmiast otworzyliśmy pacjenta na sali i w warunkach możliwie najbardziej aseptycznych starałem się zatrzymać krwawienie z aorty. Z trudnościami, ale się udało. W pewnym momencie poczułem potężny, ostry, rozsadzający ból w głowie. Ból, który na chwilę odebrał mi wzrok. (…)
Poszedłem po tym zabiegu do domu, wszystkie niedogodności, ból głowy, brak widzenia tłumaczyłem sobie stresem po zaistniałej sytuacji. (…) W sobotę moja pięcioletnia wówczas córka Małgosia miała występ w Tarnogórskim Centrum Kultury, na który z nią poszedłem. Wziąłem do ręki aparat fotograficzny, aby zrobić jej zdjęcie podczas występu, i dopiero wtedy dotarło do mnie z całą mocą, że ja na jedno oko nic nie widzę. Nic, kompletnie nic. (…)
Tego wieczora zadzwoniłem do kilku okulistów i usłyszałem, bym przyszedł, ale po weekendzie, bo to pewnie nic poważnego. W końcu zadzwoniłem do profesor Adriany Gierek-Łapińskiej, którą niebywale cenię, i usłyszałem w słuchawce, abym natychmiast, teraz w nocy przyjechał do Kliniki Okulistycznej w Katowicach, którą stworzyła i prowadziła. Od tamtej nocy, w tej słynnej i lubianej przez pacjentów Klinice Okulistycznej w Katowicach spędziłem jako pacjent non stop prawie trzy miesiące. Chyba po raz pierwszy wtedy sam byłem pacjentem w pełnym tego słowa znaczeniu. Próbowano wszelkich możliwych metod. Robiono mi także bardzo liczne iniekcje śródgałkowe, za którymi nie przepadam do dzisiaj, oraz próbowano innych metod diagnostycznych i terapeutycznych, z wykorzystaniem ozonu włącznie. Nic nie przynosiło rezultatu. (…)
Niemal wszystkiego musiałem się znowu uczyć na nowo. Ja, kardiochirurg, dla którego milimetry mają gigantyczne znaczenie, musiałem na nowo uczyć się odległości. W pewnym sensie straciłem pewność siebie. Znowu odrabiałem przymusową lekcję pokory. Długo pracowałem nad tym, aby nawet za kierownicą poczuć się bezpiecznie. Jeszcze więcej czasu zajęła mi praca nad odzyskaniem poczucia odległości w skali mikro, które jest niezastąpione u kardiochirurga. Każdego dnia ćwiczyłem adaptacje, tworząc w małych kartonikach minipola operacyjne i ćwicząc płynność i precyzję ruchów ręki. (…)
To był 1990 rok, miałem czterdzieści lat, już znaczący dorobek kliniczny, naukowy, doktorat, habilitację. Traciłem najlepszy okres dla rozwoju lekarza zabiegowego, chirurga. Pal licho, że już więcej nie zagrałem w tenisa, bo nie potrafiłem ocenić prawidłowo odległości do piłki, ale moim konikiem i specjalizacją była od zawsze chirurgia wieńcowa. Niestety, definitywnie musiałem się z nią pożegnać. Może to zabrzmi nieskromnie, ale serio, byłem w tym wyjątkowo dobry. (…)
Wystartowałem prawie od początku, jak przed szesnastu laty. Zająłem się głównie obszarami nabytych wad zastawkowych serca, rozwijałem jeszcze mocniej transplantacje serca, płuc, zabiegi przewlekłej zatorowości płucnej, ablacje. Plastyka zastawki mitralnej była czymś mi najbliższym, pokochałem tę zastawkę chyba z wzajemnością. Czułem się w tym doskonale. Nie poddałem się, cały czas wieczorami ćwiczyłem, pracowałem, żeby nauczyć się na nowo tego cholernego wyczucia odległości. To nie było proste, ale po pięciu tygodniach przygotowań wróciłem na salę operacyjną. (…)
Od tamtej pory, dla bezpieczeństwa chorych, podczas operacji towarzyszył mi na moją prośbę drugi kardiochirurg, który w każdej chwili mógłby przejąć moje obowiązki i dokończyć operację, gdybym nagle utracił wzrok w drugim oku. Przez długie lata bałem się takiego scenariusza, ale na szczęście nigdy się on nie ziścił. (…)
Bałem się. Moralnym problemem było to, czy powinienem dalej operować, czy moja osoba nie tworzy jakiegoś dodatkowego zagrożenia dla chorych. Rano stawiałem sobie te pytania. Wieczorami, po wykonanych zabiegach, odpowiadałem na nie, robiąc rachunek sumienia. Na szczęście ten codzienny, trudny zawodowy egzamin zdawałem z udokumentowanymi bardzo dobrymi wynikami”.
I dziesięć lat po utracie widzenia w jednym oku, wykonał pan transplantację pojedynczego płuca. I pierwszy udany w kraju jednoczesny przeszczep dwóch ważnych narządów: serca i płuca.
Zastanawiałem się, czy opowiadać o sobie, czy zostanie to dobrze odebrane. Jest książka. No, ale pytała pani o wnuka. Ta sprawa jest dużo prostsza. Mój najstarszy wnuk Mateusz urodził się ze skomplikowaną wrodzoną wadą serca, to tak zwane serce trójprzedsionkowe. Dla mnie było jasne, jeżeli wierzysz w siłę polskiej medycyny - a trzeba wierzyć, bo inaczej wszystkich kierowalibyśmy za granicę - to operuj tutaj. Siebie też operowałbym we własnym zespole. Poprosiłem więc Jacka Mola, żeby operował Mateusza. Przeżywałem, byłem tak spięty wewnętrznie, że nawet nie zauważyłem, jak ktoś gwizdnął mi w szpitalnej poczekalni komputer.
To ładnie panu podziękował za lata starań o pacjenta. W książce o podziękowaniach pisze pan prosto z mostu: ”preferuję książki”.
Wspominam też pewnego profesora z Białegostoku, który obdarowany rybą, kiedy oczekiwał koniaku, zażartował: ”Przecież ja nie jestem ichtiologiem”. Kiepski żart. Trzeba zaszczepiać u młodych myślenie, że branie łapówki jest dyshonorem. Lekarze zarabiają dobrze.
Jak tak napiszemy, to nas niechybnie zadziobią.
No wie pani, ja wiem, że zawsze jest mało.
A jak jest mało, to się zdarza strajk.
I tu nie zmieniam poglądów. Odejście od chorego jest niedopuszczalne. I koniec. Pamiętam, jak pojechałem do szpitala wojewódzkiego w Gorzowie, Trwał strajk. Byłem zbudowany tym, co tam zobaczyłem. 74 letnia kobieta dyżurowała przez całą dobą, jedna na cały szpital. Powiedziała: ”Nie mogę przecież zostawić chorych”. Są granice, których przekraczać nie wolno. Masz prawo latać z flagą dookoła budynku, bo na tym polega demokracja. Ale nie masz prawa odejść od łóżka chorego. U siebie w Zabrzu mówię tak - nie daję ci wilczego biletu, możesz iść do innego szpitala, ale w moim, nie możesz pracować.
”W poszukiwaniu akademickiej jakości w nauce i medycynie”. Wykład inauguracyjny w Auli Leopoldina Uniwersytetu Wrocławskiego z okazji rozpoczęcia roku, 2009 r.
Syn, który pracuje z panem, mówi, że zwraca pan uwagę na niepotrzebnie zapalone światło, na to, że ktoś butów nie wytarł. Wprowadził check-listy, spisane punkt punkcie zasady działania.
Oczywiście, że to się z początku nie podobało. Nie wszyscy byli zadowoleni. Teraz są. Mają poczucie bezpieczeństwa. Zmęczenie jest naturalne, szczególnie w nocy, a my dzięki check-listom działamy, jak autopilot w samolocie.
Bywa pan trudny?
Nie przeszkadza mieć gołębie serce i być wymagającym. To porównanie sportowe, ale adekwatne, jeśli nie ma wysiłku, gra się w trzeciej, czwartej lidze. To nie znaczy, że to jest zła liga. Ona fascynuje, cieszy, ale może nie każdemu wystarcza.
Pan gra w pierwszej. Od 25 lat jest dyrektorem Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu.
Mam satysfakcję. Religa marzył, żeby zbudować porządny szpital. Myślę, że w jakiś sposób spełniam też jego marzenie. 25 lat, trochę długo, ale staram się pokazać, że to nie oznacza bycia zawalidrogą. Zabrze było maleńkim ośrodkiem. Kocham ten nasz matecznik, dziś nazywamy go budynkiem A. To ten, który widzowie znają z filmu Łukasza Palkowskiego.
Ten, w którym własnoręcznie kładliście kafelki.
Pierwotnie była tam poradnia zdrowia psychicznego. To miejsce kompletnie nie spełniało warunków dla specjalistycznego, nowoczesnego szpitala. Na Śląsku nie było kardiologii dla dorosłych i dzieci. Ale pojawili się pionierzy. Profesor Pasek po powrocie ze Stanów, jako pierwszy w Polsce wprowadził w Zabrzu nowoczesny model leczenia zawałów. Byliśmy drudzy w Europie, po francuskiej Tuluzie. Religa pociągnął nas z transplantologią. A cudowna, może najmniej znana, doktor Lili Goldstein, zostawiła swoją Łódź, męża, chirurga plastyka i przyjechała na Śląsk, żeby diagnozować wady wrodzone u dzieci. Mamy teraz Śląskie Centrum Chorób Serca, Fundację Rozwoju Kardiochirurgii im. Zbigniewa Religi z częścią doświadczalną. Gdyby nie ona, nigdy nie powstałyby polskie sztuczne komory serca. Tu pracowaliśmy nad zastawkami biologicznymi. I wreszcie jest Kardio-Med Silesia, Śląski Park Technologii Medycznych zajmujący się innowacyjnymi projektami: w medycynie, biotechnologii, z genetyką, genomiką, badaniami środowiskowymi. Został nam ostani etap. Wierzę, że pani premier, zgodzi się ponad podziałami, żeby powstało coś, co się ludziom na Śląsku należy.
Co im się należy? Jestem ciekawa
Kilkadziesiąt tysięcy z nich pracowało w kopalniach, hutach, przemyśle ciężkim. Dziś, co drugi ma obturacyjną chorobę płuc. Co zabiera im średnio cztery, nawet sześć lat życia. W Zagłębiu Ruhry, w Essen jest ośrodek chorób cywilizacyjnych. Chcemy taki ośrodek stworzyć i u nas. Żeby ten górnik, który przez -dzieści lat pracował pod ziemią. Gorzej widzi, słyszy, ciężej oddycha, bo przez lata wdychał czarny pył. Nie musiał krążyć od jednego lekarza rodzinnego, do drugiego, tylko trafiał do nas. A ponieważ zostawiłem pani premier dwanaście miliardów, myślę, że jest szansa, że takie miejsce powstanie. Projekt został wyceniony na 65 mln złotych. Kwota rozłożona na dwa, trzy lata, nie jest chyba zawrotna. Rentowność kardiologii zmalała, nie mam już możliwości budowania z funduszy unijnych, jak to się działo w przeszłości.
12 miliardów! Żałuje pan, że tylko kilka miesięcy był ministrem zdrowia?
Ależ to fantastyczne, mnie to bardzo pasowało. Można działać zdecydowanie. Nie czekać na oklaski. One mogę nigdy nie przyjść. Wiedziałem, że będę ministrem zdrowia pół roku. I najważniejszą sprawą było wygrać te pieniądze, które przez trzy lata były niewygrane. Zaplanowałem plan spotkań w całym kraju, otworzyłem forum do dyskusji. Odbyło się ich kilkanaście, a po nich następowały rozporządzenia. Jeżeli kobieta straciła dziecko, nie można położyć jej na sali z inną, która dziecko właśnie urodziła, bo będzie płacz. Ktoś powie, że to małe. Każdy pojedynczy krok jest mały. Chciałem zmienić opiekę stomatologiczną w szkołach. Kogo stać na prywatny gabinet i wizytę za dwieście, trzysta złotych? Niech w szkole będzie asystentka, która nauczy dzieci szczotkowania, pokaże jak dbać o zęby. Zajmie się profilaktyką i jest tańsza od stomatologa. Trafiłem na beton. Nie przeżywam, że nie jestem ministrem. Zrobiłem tyle, ile mogłem. Mogłem więcej? Każdy może więcej.
Tak pomyślałam i trzy lata temu zarejestrowałam się jako dawca narządów. Ile przeszczepów było w tym roku?
Dziękuję za to. W ubiegłym roku po raz pierwszy przekroczyliśmy w Polsce sto, było ich 102. Z tego więcej niż połowa zrobiona w Zabrzu. W tym roku już chyba ze czterdzieści parę, łącznie z płucami będzie jakieś 65, 70. Powinniśmy zrobić dwa razy tyle, ale jak będziemy pozwalali pisać o transplantacjach w równie ogłupiający sposób, jak to robi wydawnictwo im. Piotra Skargi, to się nie uda.
Co takiego pisze?
”Wyrywają ludziom serca”. Ksiądz Biesaga, który napisał wstęp do tego materiału, mówi mi: ”Właściwie tego nie czytałem”. To proszę teraz napisać, że ksiądz nie czytał.
Dobrze przeczytać, że od pobrania serca od dawcy do przeszczepienia go do biorcy nie powinno upłynąć więcej niż cztery godziny. Dla płuc do sześciu godzin, w przypadku wątroby do ośmiu, dla nerek dwanaście. A ludzie się boją. Pytają, kiedy naprawdę wiadomo, że ktoś umarł. Może się obudzi?
Teoretycznie, zgodnie z prawem lekarz nie musi się pytać rodziny o zgodę na pobranie narządu do przeszczepu, ale proszę sobie wyobrazić, żeby tego w praktyce nie zrobił. Musimy tłumaczyć, edukować. Definicji śmierci mózgu, nie należy mylić ze śpiączką. Z tej postaci śpiączki, gdzie jest stwierdzona śmierć mózgu, nie ma wyjścia. Poza cudem. Jeśli wierzymy w zjawisko cudu per se. Ale medyk musi stać trochę z boku.
W szpitalu uruchamia się duchowość. Ludzie się odwołują do Boga.
I będą odwoływać. Muszę pani powiedzieć, że wszyscy wielcy, których poznałem, byli wierzący. Czy to był żyd, protestant, ewangelik. Nawet Religa, który mówił, że jest agnostykiem. Kiedy zginęła nasza młoda rezydentka, urodziła dziecko, miało siedem miesięcy, jak zatruła się gazem, jakiś przewód był nieszczelny. Religa wziął mnie wtedy do kościoła i siedział tam półtorej godziny, może dwie. Zimno. A on nie mógł sobie z tym co się wydarzyło dać rady. Chciał w tym kościele zapalić. Z niego był buntownik On nie wierzył, że umrze. Nie lubił przegrywać. Pod tym względem mieliśmy różne natury. Ale taki miał urok. Jest moim mentorem, przewodnikiem, dziś ja jestem strażnikiem jego spuścizny.
Studenckie lata. Marian Zembala z przyszłą żoną. Nowa Ruda, 1972 r.
Zdarzają się panu dni bez pracy?
Nie. Czemu mają się zdarzać?
Bo ktoś wymyślił weekendy.
Tak, tu jest pewna zmiana. Od kiedy skończyłem pracę w ministerstwie, jeden z tych dni jest przeznaczony dla rodziny. Uzgadniamy z żoną który.
Dzieci wybaczyły panu jego notoryczny brak, dopiero, kiedy obejrzały film ”Bogowie”. Wtedy usłyszał pan: ”teraz rozumiemy”.
To też prawda, bo w domu nie opowiadałem o tym co się działo w szpitalu. One widziały tylko zmiany planów. Doświadczały ich. Zaplanowaliśmy urlop, wieczorem wszystko było przygotowane, tymczasem rano już taty nie ma i jadą tylko z mamą. Myślę, że to gdzieś w nich zostało, ten żal. Jeśli miałem wybrać, chory, czy rodzina, zawsze wybierałem chorego. To nie jest nic nadzwyczajnego. Pani mama w roli pacjentki, potrzebuje takiej samej opieki i troski w soboty i niedziele, co w dzień powszedni. W Holandii nie byłem jeszcze kierownikiem kliniki, szefem szpitala, a i tak wracałem do domu po dwudziestej. Żona mieszkając ze mną widziała, że to późne wracanie jest normalne.
W książce dziękuje pan żonie, że przy panu wytrwała.
Zrezygnowała z pewnych własnych ambicji. Żona to mój największy sukces. Bez niej nic bym nie zdziałał. Tytuł jaki wybrałem dla książki - ”Spotkania. Opowieść o wierze w człowieka”, wybrałem nie bez powodu. Byłem w szóstej klasie szkoły podstawowej, kiedy dyrektor, gratulując wygranej w konkursie recytatorskim, pożyczył mi książkę. Pierwszą z całego cyklu, bo to była trzynastotomowa ”Przez Pamiry i Hindukusz do źródeł rzeki Indus”, Bronisława Grąbczewskiego. Powiedział wtedy, że najważniejsza w życiu jest pasja i pokonywanie słabości. Czytałem to, z atlasem, czasem niewiele rozumiejąc. Wymieniałem, co jakiś czas kolejne tomy, a dyrektor rysował mi mapy, tłumaczył geografię, historię. Dostałem jasny przekaz, jeśli chcesz się przebić z tych naszych małych Krzepic. Z tych małych ojczyzn. Musisz się przyłożyć. W kwestii wiary w ludzi, kiedyś Marek Edelman napisał do mnie list, tych słów nie zapomnę: ”Nie możesz nie przyjąć chorego tylko dlatego, że on nie ma nóg, ani rąk. I co z tego? Ale czy ty wiesz, jaką on ma głowę?”.
Marian Zembala - profesor nauk medycznych, kardiochirurg i transplantolog związany ze Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu, gdzie przez lata pełnił obowiązki dyrektora oraz ze Śląskim Uniwersytetem Medycznym, gdzie sprawował funkcję kierownika Katedry i Oddziału Klinicznego Kardiochirurgii i Transplantologii. Od 2011 roku konsultant krajowy w dziedzinie kardiochirurgii, a od 2009 roku przewodniczący Rady Naukowej przy Ministrze Zdrowia. W 2015 minister zdrowia, poseł na Sejm VIII kadencji.
”Spotkania. Opowieść o wierze w człowieka”, Marian Zembala w rozmowie z Dawidem Kubiatowskim, wydawnictwo Editio.