Różnie można zacząć. „Przez długi czas kładłem się spać wcześnie…” – to sprzed stu lat. Można i tak: „Odkąd sięgnę pamięcią, mam hemoroidy”. Potem następuje szczegółowy opis, jak należy sobie maść cynkową aplikować. Próbuję odnaleźć w pamięci, co sobie wtedy o książce pomyślałam. Opinia, na którą zdobyłam się po pierwszym zdaniu, potem odnosiła się do całej książki. Hemoroidy podobno przykra rzecz. Nie zazdroszczę. Rozumiem, że ktoś może mieć potrzebę o nich opowiadać. Moja cierpliwość, jako słuchacza, ma swoje ograniczenia wynikające raczej z faktu, że nie lubię osobistych i zwykle nudnawych monologów, niż dlatego, że mnie coś gorszy czy obrzydza. I właśnie tak tę książkę oceniam; nie miałam problemów z przebrnięciem przez tekst (no może raz, w miejscu, gdy bohaterka opowiada ze szczegółami o jedzeniu własnych smarków), potraktowałam to jako nowe doświadczenie czytelnicze. Przeczytałam z czymś na kształt zainteresowania, ale do książki na pewno nie wrócę, nie podaruję nikomu bliskiemu, nie zaznaczę
ulubionych fragmentów. To ostatnie to na pewno.
Wilgotne miejsca – świetny, chwytliwy tytuł, zwłaszcza w kontekście modnej ostatnio literatury erotycznej pisanej przez kobiety. Rok 2009 obfitował w nowości, wznowienia i tłumaczenia książek, których autorki miały coś do powiedzenia o kobiecej seksualności, różnie przecież definiowanej. Powieść Charlotte Roche sytuuje się w tym kręgu, a jednocześnie znacznie wychodzi poza schematy, opisując sfery i doznania dotąd w literaturze raczej omijane. Książka jest zapisem myśli, rozważań, a także codziennych sytuacji, jakie wydarzyły się podczas pobytu 19-letniej Helen na oddziale proktologicznym. Niby nic, sytuacja z życia wzięta. Jednakże, autorka sięga znacznie głębiej niżby przyzwyczajony do powierzchownych rozmyślań czytelnik się domyślał. Głębiej, w sensie dosłownym. W środek dupy.
Można powieść czytać na dwa sposoby. Po pierwsze, jako systematyczny wykład na temat wydzielin ludzkiego ciała i ich miejsca w życiu bohaterki. Jak przeżywa wyciskanie pryszcza, co robi z tym, co wyciśnie, jak bardzo lubi krew miesięczną, jak się masturbuje, albo dlaczego uwielbia własny odbyt. I takiego sposobu lektury nie polecam, bo rzeczywiście można mieć problemy ze zjedzeniem obiadu. Po drugie, potraktujmy to jako rodzaj manifestu, który powstał, żeby zwrócić uwagę, że nie wszystko jest gładkie, czyste i sterylne. Że ludzkie ciało działa w pewien określony sposób i wydalanie choćby jest czynnością tak naturalną jak wszystko inne co robimy, jak oddychanie na przykład. Ramy nałożone przez kulturę i system aksjo–normatywny każą o pewnych czynnościach nie mówić wprost, najlepiej milczeć, a w ostateczności – używać eufemizmów. Ciało winno być higieniczne czyste (cokolwiek to tak naprawdę znaczy), a o okolicach odbytu nie należy głośno rozprawiać w towarzystwie. Bohaterka tak nie chce, opowiada ze
szczegółami o pobycie na oddziale proktologicznym, o własnoręcznie robionych tamponach z papieru toaletowego, czy upodobaniu do niekoniecznie czystych desek klozetowych w toaletach publicznych. Gardzi sterylnością i bawi się swoim ciałem i tym, co to ciało wydziela, czerpie przyjemność z każdego jego zakamarka, z każdej czynności przez ogół uważanej za wstydliwą. Pełnią zmysłów przeżywa swoją cielesność i fizjologiczność, dotyka, wącha, smakuje, wprost delektuje się sobą. W jej słowniku nie ma stwierdzeń: nie wypada, nie należy, nie wolno, nie godzi się. Wszystko, co cielesne, z ciałem związane jest naturalne i nie trzeba się tego wstydzić. Bohaterka w swojej nieskrępowanej bezpośredniości łamie pewne mocno zakorzenione tabu. Pokazuje zupełnie inny punkt widzenia świata i ludzi, przekonując, że w gruncie rzeczy nie ma w tym nic złego. Przekonuje, że warto rozmawiać. O kupie także. Oczywiście, poglądy i niektóre decyzje bohaterki budzą mój delikatny sprzeciw – wizyty w burdelu, sterylizacja po osiemnastce,
czy mnogość partnerów seksualnych, ale są to odczucia wyraźnie związane z moimi poglądami, ale nie wpływają na ocenę jakości książki, którą oceniam. I wierzę na słowo, że pizza z pięcioma rodzajami spermy musi być ciekawym przeżyciem, ale jest to przeżycie, na które zwyczajnie nie mam ochoty. Wolno mi. Tak, jak bohaterce wolno mieć takie pragnienia.
Ad rem, książkę potraktowałam jako jedno z tych doświadczeń, które należy przeżyć, żeby się przekonać jak to jest. Na tej zasadzie prawie każdy próbował włożyć palec do wrzątku, polizać sopel, wsadzał do ziemi pestki z mandarynek, a w czasach szkolnych hodował pleśń, mieszał piwo z wódką, czy pod wpływem książki Jerofiejewa tworzył specyficzne koktajle. Niepotrzebne można skreślić, albo dodać coś od siebie. Książkę sugeruję przeczytać choćby po to, by wyrobić sobie o niej jakieś zdanie. Jestem w stanie zrozumieć potrzebę pisania, czy czytania o wilgotnych miejscach, wydzielinach wszelakich, czy własnej cielesności i fizjologii w kontekście ograniczeń społecznego tabu. Nie neguję znaczenia powieści jako pewnego rodzaju manifestu. O rzeczach wstydliwych nie należy milczeć, bo stają się jeszcze bardziej wstydliwe. Jakkolwiek, wywody bohaterki po prostu mnie znudziły. Nie czuję potrzeby czytania o tym, co jest nie tylko bardzo intymne, ale i bardzo fizjologiczne. I tak po ludzku, zwyczajnie, stwierdzam, że
nie jest to moja bajka. I jeśli wzorem Wańkowicza (wszelkie proporcje zachowawszy) gotowa jestem bronić obywatelstwa dupy w literaturze, to raczej nie tej dupy.