Alicja Majewska śpiewała kiedyś, że męska rzecz być daleko, a kobieca – wiernie czekać, przy czym należy wpatrywać się w morze i słuchać nadziei, która na werbelku cicho gra. Historia, zazwyczaj pisana przez mężczyzn, obfituje w akty ich heroizmu, kiedy, od dzieciństwa karmieni dewizą, że słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę, postanawiają przekonać się o tym empirycznie. Czasem odnosi się wręcz wrażenie, że walczyć kobiecie jakoś nie uchodzi, ma wszak rodzić kolejnych wojowników, wychowywać, warzyć strawę i wiernie czekać. Ewentualnie opłakiwać, gdy okaże się, że czekać już nie ma na kogo. Niemcy nie mieli z tym problemu, bo wtłaczali swoje Grety i Helgi w schemat dzieci-kuchnia-kościół, w innych krajach jednak rodzenie, gotowanie i modlenie nie wystarczało, zaś kobiety dokonywały czynów równie heroicznych i chwalebnych, co ich mężowie, ojcowie i synowie. Kiedy o nich wspominam, przychodzi mi na myśl znakomita książka Swietłany Aleksijewicz * Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, w której autorka zapragnęła wreszcie oddać głos kobietom właśnie, „budując świątynię z uczuć, pragnień, rozczarowań i marzeń". Nie wiem, czy Łukasz Modelski zna tę pracę, nie wiem, czy ją czytał i na ile dzieło Rosjanki go zainspirowało, niemniej w *Dziewczynach wojennych, wydanych właśnie nakładem oficyny Znak, udało mu się zawrzeć podobne emocje i dążenia.
Autor jest historykiem sztuki i cywilizacji średniowiecza, mającym za sobą studia w Warszawie, Poitiers i Paryżu. Obecnie pełni funkcję zastępcy redaktora naczelnego magazynu „Twój Styl". Jak zauważa, „malowani" są chłopcy, ułani, dzieci, jednakże to określenie bardziej pasuje do dziewczyn, zaś „Malowane" są o wiele ciekawsze od „Kolumbów". Postanowił przyjrzeć się ich losom, ukazując pokolenie kobiet, które stwierdziły, że rola biernych obserwatorek jest zdecydowanie nie dla nich. W posłowiu zastrzegł, że chciał rozmawiać tylko z uczestniczkami wydarzeń, jedynie o tym, co bezpośrednio ich dotyczyło. Aby sprostać temu zadaniu, odbył wiele spotkań, nagrywając dziesiątki wywiadów, czego pokłosiem jest zbiór jedenastu relacji oraz krótkie wspomnienie tych, z którymi nie udało się autorowi dokończyć rozmowy.
Na książkę tę składa się zatem jedenaście historii, świadectw, jedenaście życiorysów, teoretycznie bardzo różnych. Jedne z bohaterek pochodziły z wysoko sytuowanych rodzin, inne, skromnie wiązały koniec z końcem. Dzielił ich przeto statut, pochodzenie, środowisko, w jakim się wychowywały – łączyły marzenia. Plany miały zwykłe, przynależne każdej osobie, która wychodzi z beztroskiego dzieciństwa, widząc gdzieś za horyzontem dorosłość, obleczoną w nadzieje, oczekiwania, ale i niepewność. Planowały więc zdanie matury, dostanie się na studia, pracę, znalezienie tego jedynego, z którym będzie można mnożyć szczęście i dzielić smutki.Pragnęły realizować marzenia, cele i spełniać się we, wreszcie niepodległym, nie trawionym wojną, kraju. O śmierci nie myślały, wszak na nią zawsze jest za wcześnie, a już na pewno nie wówczas, kiedy ma się 14 czy 21 lat – taki jest przedział wiekowy bohaterek książki Modelskiego. Wraz z pierwszym września 1939 roku, musiały błyskawicznie dorosnąć, by podjąć te najważniejsze dla
siebie decyzje, porzucić marzenia o maturze, karierze łyżwiarki, historyczki, lekarki, o życiu, tak po prostu, spokojnym. Wczorajsze dziewczynki, w mgnieniu oka, stały się kobietami, odpowiedzialnymi za los swój oraz najbliższych. Podkładały ładunki wybuchowe, likwidowały kolaborantów, ukrywały Żydów, roznosiły meldunki, były męczone w niemieckich lub radzieckich katowniach i zsyłane do obozów, nad którymi albo widniał napis „Arbeit macht frei", albo „Czestnyj trud, biezsrocznoje oswobożdienije". Później, miast cieszyć się wolną Polską, o którą walczyły, zamykane były w ubeckich więzieniach – zmienił się tylko język, jakim posługiwali się kaci (a i to nie zawsze), metody pozostawały te same, pomimo tego, że zza zachodniej kurtyny dobiegały euforyczne wiwaty tych, którzy cieszyli się z zakończenia wojny.
W tych wspomnieniach urzekło mnie jedno - czy to był 1 września 1939, czy 1 sierpnia 1944, „Malowane" szły na wojnę nie zapominając o ładnej sukience, delikatnie złożonej do walizki, plecaka, torby. Takiej wyjściowej, eleganckiej, bo przecież niedługo zwyciężą, a na defiladę nie wypada iść w lichym stroju. Potem zamieniały je na zdobyczne mundury i obozowe pasiaki, zaś wspomnienie letniej sukienki ulatywało wraz z marzeniami o normalnym życiu. Te wspomnienia jedenastu kobiet nie mają w sobie nic z patosu, fanfaronady czy sztucznej heroizacji. Są zwykłe, normalne, zaś to, co nierzadko ubrać można w tysiące pełnych nadęcia słów, rzucane jest w Dziewczynach wojennych niejako mimochodem, od niechcenia. Proszę zresztą zwrócić uwagę na ten fragment: „Jakiś chłopiec przeszedł złą stroną, gołębiarz ranił go w brzuch. Przeskoczyłam przez barykadę, przeniosłam dziecko, pułkownik „Lot" operował, chłopak podobno przeżył. Wściekłam się na tego szkopa, poszłam i go zdjęłam. I tyle". Przeskoczyłam, przeniosłam,
wściekłam się, zdjęłam szkopa – i tyle, dzień jak co dzień, współczesna młodzież rzekłaby „żadne halo". Niesamowite wrażenie robią podobne opowieści o bohaterskich czynach traktowanych ze wzruszeniem ramion, przecież to nic wielkiego, ot, obowiązek, głos sumienia, empatia, „każdy przecież by na moim miejscu to samo...". Liczne wspomnienia powstańcze, jakie czytałem, pełne były opowieści o przechodzeniu przez kanały, historii pełnych dramatyzmu, klaustrofobicznych, gdzie człowiek prawie odczuwał smród ścieków i przytłaczającą ciasnotę. Cóż tymczasem czytamy w Dziewczynach wojennych? „Nie robiło to na mnie wielkiego wrażenia – wiadomo, w kanale powinno być brudno, a nie czysto, szczury też powinny być, a topografia była bardzo czytelna, nie mogłam zrozumieć, dlaczego ludzie się tam gubią". I tyle, dzień jak co dzień.
Slogan, jaki przeczytać można na końcu książki, brzmi: „nie pozwoliły, aby wojna zniszczyła ich marzenia", teoretycznie zatem Dziewczyny wojenne winny nieść nadzieję, wiarę i przesłanie ze wszech miar optymistyczne. Tymczasem, poznając ich dalsze losy, czułem irytację i smutek, wszak dla większości z nich ta wojna wcale się nie skończyła. Jedne jeszcze długo wsłuchiwały się w kroki na więziennym korytarzu, czekając na wykonanie wyroku kary śmierci za zdradę ojczyzny (prokurator nie sprecyzował, której), inne katowane były przez siepaczy Różańskiego, kolejne ukrywały się przed oddziałami KBW, UB i NKWD, przeczesującymi lasy w poszukiwaniu „Wyklętych". Jeszcze inne usiłowały mozolnie poskładać marzenia, żołnierskimi buciorami strzaskane w upalny piątek, 1 września 1939 roku. Dziewczyny wojenne to właśnie opowieści o ich marzeniach, o przyspieszonym kursie dorosłości i odpowiedzialności, by, już po wszystkim, zdać „egzamin wstępny katorgi". Zdać, i pozostać człowiekiem, wciąż idącym przez życie z
podniesioną głową pomimo tego, że do przetrącenia kręgosłupów i brutalnego zgięcia ich karków, kandydatów było wówczas aż nadto.Poruszające są to opowieści i, jak wynika z rozdziału „Zamiast dwunastej historii", należało się bardzo spieszyć, by zdążyć wysłuchać „Malowanych", spisać relacje i, w ten sposób, uhonorować ich trud. Trud i bohaterstwo, o którym wspominały jedynie mimochodem.