Magdalena Miecznicka, znana (szczególnie ze swych niejednokrotnie bezlitosnych i odważnych sądów) krytyczka literacka i dziennikarka „Dziennika”, napisała powieść. Mówiono o niej od dawna – na stronie internetowej Wydawnictwa Literackiego zapowiedź wisiała od miesięcy, a w kuluarach literackiego światka mnożono kolejne domysły i spekulacje. Jak też można się było spodziewać, chwilę po premierze książki pojawiły się pierwsze krytyczne recenzje, jakby kolejni krytycy i recenzenci chcieli pokazać, że i oni potrafią być bezlitośni i odważni niczym Miecznicka. Nie czas i miejsce, by dociekać, czy recenzenci swoje krytyczne teksty pisali ze szczerej potrzeby wypunktowania artystycznych niedociągnięć Cudownej kariery Magdy M. czy też z mało szlachetnej pokusy dowalenia koleżance-krytyczce, której w stosunkowo krótkim czasie udało się zrobić „cudowną karierę” w branży krytycznoliterackiej (jeśli takowa w ogóle istnieje...). Nie ulega natomiast wątpliwości, że wiele osób od dawna ostrzyło sobie zęby na
debiutancką prozę Miecznickiej. Niżej podpisany, choć wielokrotnie nie zgadzał się z autorką „Dziennika”, od dawna śledzi z niesłabnącym zainteresowaniem jej kolejne recenzje i artykuły (nawet te traktujące o podrabianych damskich torebkach) i po pierwszych brutalnych recenzjach z jej debiutu literackiego postanowił na przekór i w ciemno, bo jeszcze przed lekturą książki, stanąć w jej obronie. Swoim starym głupim zwyczajem przed napisaniem tekstu postanowił jednak Cudowną karierę Magdy M. przeczytać. I, niestety, na wybronienie powieści sił mu już raczej nie wystarczy.
Główną bohaterką powieści jest, jak nietrudno odgadnąć, Magda M., spełniona zawodowo trzydziestolatka, doceniana przez szefów pracownica wielkiej korporacji, odpoczywająca właśnie (a więc w chwili opowiadania nam swojego bogatego życia)
na plaży w Acapulco („co prawda plaża okazała się nieco brudna”). Narracja prowadzona jest w drugiej osobie liczbie pojedynczej, co w przypadku popularnej literatury kobiecej nie zdarza się często – tym jednym posunięciem Miecznicka załatwia sobie oryginalność formy, uniwersalność opowieści, a nawet – jeśli komuś wciąż mało – nawiązanie do Człowieka, który śpi Pereca. Co prawda bohater Pereca znacząco różnił się od Magdy M. i trudno sobie wyobrazić, by któregoś dnia, po wyleczeniu z depresji, został pracownikiem międzynarodowej firmy konsultingowej czy choćby – jak Magda we wczesnej młodości – stażystą w banku, ale przecież czasy się zmieniły, więc załamania nerwowe i wszechogarniającą apatię zwalczamy dzisiaj zupełnie inaczej. Najskuteczniejszym remedium jest bowiem
nieustanna praca, najlepiej do późnych godzin nocnych, taka, co to daje spory prestiż, portfel z biblioteczką kart kredytowych i jak najmniej czasu wolnego. Czas wolny, jeśli takowy się przydarza, spędzić można z przyjaciółmi z pracy – to przecież jedyne osoby, z którymi rozumiemy się bez słów. W końcu wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy posługujemy się tymi samymi językami obcymi, rozmawiamy o tych samych modnych klubach i luksusowych pismach o sztuce, które kupujemy, by ozdabiały stolik w naszym salonie. Wszyscy uwielbiamy tenis, squash, wrotki w Central Parku (w „Time Out” piszą, że to hit ostatnich tygodni!), jazdę konno na Brooklynie, „Seks w wielkim mieście” i luksusowe apartamenty z widokiem na Manhattan. Tak więc nawet nasz czas wolny jest co do minuty rozpisany w naszych wspaniałych organizerach.
Po co to wszystko? Po to, by zwalczyć w zarodku „bolesną melancholię milionerów”. Należy „mieć wiele różnych spotkań, poza jednym – spotkaniem ze sobą”. Ucieczka przed samym sobą to kolejna wspólna pasja Magdy M. i jej podobnych przyjaciół robiących równie cudowne i wspaniałe kariery w międzynarodowych korporacjach. Do tego dodajmy miłość, która, kto wie, czy nie powinna być wymieniona w niniejszej wyliczance na pierwszym miejscu. Nie każdy jest bowiem tak bardzo spragniony miłości jak Magda – jej ojciec we wczesnym dzieciństwie wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, a kolejne romanse nie spełniają jej oczekiwań. I wszystkie pytania egzystencjalne zwalające się na głowę naszej biednej (w sensie metafizycznym) Magdaleny: czy miłość jest ważniejsza od kariery? Jeżeli tak, to jaka miłość? Czy jestem na nią gotowa? Czy rację ma Tamara, moja nowojorska przyjaciółka, która wie dobrze jak obsługiwać, a następnie brutalnie porzucać mężczyzn? I czy, przypadkiem, to wszystko nie jest zaledwie kruchą iluzją, za którą
kryją się prawdziwe niepowodzenia i porażki, jakich nigdy nie doświadczają w swoim życiu zawodowym?
Innymi słowy: sprawnie napisana literatura popularna w swoim wariancie nowobogacko-korporacyjnym z niewyobrażalnym pragnieniem miłości w tle. I – jeśli tylko zapomnieć na czas lektury, jakiej literatury domaga się Miecznicka od pisarzy, których recenzuje jako krytyczka – nie byłoby to wszystko takie znowu straszne. Można by się nawet przedrzeć przez pojawiające się tutaj dziesiątki razy przymiotniki takie jak „cudowne”, „urocze”, „wspaniałe”, „piękne” i „wyjątkowo” (a takie jest tutaj wszystko – od „cudownie pięknych” sukienek Magdy przez „słodki i czuły” dotyk rąk po „słodkie” uśmiechy zakochanych), przez nieustannie wykrzykiwane przez narratorkę „och!” („Och, od dzisiaj już zawsze będzie ci towarzyszył ten zapach”) i sformułowania takie jak „kuchenny stół swojego dzieciństwa”. Gdyby tylko nie pewien mały szczegół – co ma powiedzieć nam, czytelnikom (czytelniczkom), debiutancka książka Magdaleny Miecznickiej? Jakie jest jej przesłanie? W jakim celu została napisana? Czy po to, by zebrać w jednym miejscu
wszystkie możliwe, najbardziej wytarte i zużyte stereotypy na temat pracy w korporacjach, a tym samym – za pomocą groteskowych i absurdalnych przerysowań – mamy do czynienia z prozą antykorporacyjną? Czy też przeciwnie – „wspaniała i cudowna” kariera Magdy M. jest takową naprawdę i nic, tylko w tej chwili, kochany, cudowny i wspaniały czytelniku wyruszaj na staż do banku, bo „kapitalizm jest jedynym rajem, innych nie ma”? Czy debiut Miecznickiej jest zawoalowanym i nierozpoznanym właściwie przez krytyków uderzeniem w korporacje czy może dosłowną, grubo ciosaną i baśniową z ducha pochwałą szaleńczego wyścigu szczurów?
Nie mam pojęcia. Ale jakkolwiek bym nie odpowiadał na powyżej postawione pytania, wiem jedno: nowe American Psycho to to nie jest.