Świat może dzielić się na najprzeróżniejsze sposoby – na przykład na wielbicieli zjaw, strzyg, upiorów, wampirów (zwłaszcza wampirów!) oraz na zupełne przeciwieństwa tychże amatorów. Vicki Nelson, bohaterka Śladu krwi, najnowszej powieści Tanyi Huff, należy do pierwszej kategorii. Jeśli jest się zaprzyjaźnionym z dzieckiem nocy – przynależność ta wydaje się logiczna. Jeśli dodatkowo było się policjantem, a obecnie zasila się szeregi prywatnych detektywów, na dobitkę tracąc wzrok – pomoc nocnego stworzenia w wykonywaniu obowiązków to wyjątkowe zrządzenie losu. Mimo paru podobieństw do komiksowej Anity Blake, Vicki woli od gonienia wampirów po mieście spotykać się z jednym z nich, desperacko pragnąć skonsumowania związku. Henry Fitzroy, ów onieśmielająco przystojny książę nocy ma, jak się okazuje, dość oryginalnych przyjaciół, a mianowicie wilkołaczą rodzinę Heerkensów, która pada ofiarą tajemniczego zabójcy. Dwa morderstwa dokonane według jednego schematu ściągają na miejsce zbrodni Vicki i Henry’ego.
Następują opisy typowych zachowań wilkołaków, rys historyczny wilkołaczej emigracji, a także wycinki z życia rodzinnego „tu i teraz”. Naturalnie, dzieje się także to, co niezbędne przy śledzeniu zbrodni, a zatem przedzieranie się przez lasy Ontario w morderczym, sierpniowym upale, poznawanie sąsiadujących z Heerkensami mieszkańców i wszechobecne podejrzenia, jakie żywi każda ze stron. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że wszystko to odbywa się w najgłębszej tajemnicy, choć i tak już niemal od połowy książki wiadomo, kto zabił i kto stara się prywatnej detektyw utrudnić życie. Pikanterii dodaje fabule dość drobiazgowo opisany flirt pary dorastających wilkołaczych bliźniąt, które zdają się nie do końca akceptować różnice, jakie rodzą się na styku natury zwierzęcej i ludzkiej. Nie mogło na farmie Heerkensów zabraknąć także byłego partnera Vicki, który – wiedziony zazdrością o jej związek z Henrym – przyjeżdża, by w miarę możności pozbyć się rywala, co nie może skończyć się w tym przypadku inaczej, jak tylko
czasowym rozejmem. A kiedy już wszystkie dramatis personae zbiorą się w jednym miejscu, można rozwiązywać zagadkę tajemniczego wroga wilkołaków. Jest coś w kształtowaniu przez Huff postaci, co sprawia, że czytelnikowi wydaje się, że widywał takowe na filmach sensacyjnych z lat osiemdziesiątych – być może jest to ta typowość, która mimo wszystko nie tylko nie razi, ale dodaje książce pewnego uroku przewidywalności (oczywiście, bez przesady).
Nie można też odmówić książce sporej dawki humoru, która sprawia, że jest to bardziej lekka, niezobowiązująca lektura na podróż niż faktyczna sensacja. Jednak najciekawszym elementem książki jest osobliwy efekt, który sprawia, że istoty fantastyczne (czyli wilkołaki i Henry) przestają być traktowane jako takie. Wynikać z tego może mniej więcej takie oto przedziwne wrażenie: owszem, wilkołaki mają jakieś „nadnaturalne” właściwości, ale w sumie to całkiem porządni ludzie. Trzeba przyznać, że odbiór tekstu staje się przez to jeszcze bardziej absurdalny, co sprawia, że grozę mógłby tam dostrzec jedynie przejęty losem niesprawiedliwie ściganych zwierząt przedszkolak. Sytuację ratują niektóre sceny, w których pojawia się Henry. Dziękować niebiosom, autorka nie wyśmiała go do szczętu i starała się (jednak z bardzo różnym skutkiem) opisać go tak, jak powinien zostać opisany wampir: jako pełną nieodpartego uroku nocną bestię . Takich fragmentów jest jednak mało, o wiele za mało jak na rzecz, która mogłaby choćby
pretendować do miana dobrej fantastyki z nieumarłymi w tle. Edgar Allan Poe rzekł kiedyś, że prawdziwa groza nie pochodzi z Niemiec, ale z wnętrza autora. W tym wypadku można jedno stwierdzić na pewno: groza z całą pewnością nie pochodzi z Kanady.