Marek Krajewski powraca – z nową książką, nowym głównym bohaterem i nową zbrodnią do rozwikłania. Niestety, w tym przypadku określenie „nowy" niekoniecznie oznacza „inny". Bo Erynie zasadniczo powielają schematy kreacji postaci i mechanizmy budowania napięcia, zastosowane przez autora w słynnym już cyklu o przedwojennym Breslau. Miłośnicy nie do końca etycznych poczynań radcy kryminalnego Mocka odnajdą w najnowszej powieści Krajewskiego i drastyczny mord, i policjanta-frustrata trzęsącego przestępczym półświatkiem. Tym razem – w przedwojennym Lwowie. Tym razem – w sprawie makabrycznie okaleczonego dziecka.
Krajewski produkuje kolejne książki z konsekwencją zaprogramowanej maszyny – taśmowo. Standaryzacja produkcji jest w przypadku Erynii nad wyraz widoczna. Bowiem zmiana głównego bohatera i scenerii (zasygnalizowana w poprzedniej powieści – * Głowie Minotaura) ma wymiar chyba tylko nazewniczy. Edward Popielski to w gruncie rzeczy alter ego Eberharda Mocka, z bonusowym dodatkiem w postaci choroby epileptycznej i półtorarocznego wnuka. Z kolei miejsce akcji – Lwów – dużo traci w zestawieniu z przedwojennym Wrocławiem, który utrwalił Krajewski w poprzednich książkach z pietyzmem i widocznym zaangażowaniem. Tym razem stylizacja – ograniczona w zasadzie do wplatania w dialogi charakterystycznej kresowej wymowy i niemrawego przytaczania nazw lwowskich ulic – nie urzeka tak, jak w np. * Końcu świata w Breslau. Nękany przez dzieciobójcę
Lwów przypomina przesiąknięty występkiem Wrocław w równym stopniu, co hedonista Popielski lubieżnika Mocka – i może własnie dlatego najnowsza książka Krajewskiego niknie na tle poprzednich. Ogólny klimat czasów, w których rozgrywają się wydarzenia (maj 1939 r.), autor odtwarza dość pobieżnie – opis atmosfery nadciągającej wojny sprowadza w Eryniach do kilku mało znaczących wmianek. Nie zabraknie za to w najnowszej powieści klasycznych dla czarnego kryminału elementów: podejrzanych lokali i przebywających w nich równie nieciekawych indywiduów, ciemnych piwnic czy ponurych podwórzy zamieszkiwanych przez ludzi z nizin społecznych, a także pięknych (najczęściej upadłych) kobiet. Fragmenty dotyczące kulinariów, z opisów których Krajewski ponoć słynie, są w najnowszej powieści niepokojąco skromne.
Nie można autorowi odmówić przemyślanej i drobiazgowo dopracowanej kompozycji. Krajewski umiejętnie różnicuje płaszczyzny czasowe i dozuje czytelnikowi informacje, które pochopnie wyjawione – mogłyby przedwcześnie naprowadzić na właściwy trop. Przewodni dla książki motyw greckich bogiń zemsty – Erynii, determinuje tak opisane wydarzenia, jak i poszczególne działania bohaterów. Autor nie pozwala ani na moment zapomnieć o roli „spersonifikowanych wyrzutów sumienia", dzieląc książkę na trzy części, tytułowane kolejno imionami bogiń zemsty i poprzedzone adekwatnymi cytatami. Patos bijący z tych mitologiczno-etyczno-filozoficznych nawiązań razi tym bardziej, gdy weźmiemy pod uwagę naturalistycznie zobrazowany mord – dokonany na malutkim dziecku. Krajewski ma tendencję do opisywania zbrodni wymyślnych i bestialskich, przy równoczesnym dobudowywaniu do nich wydumanych ideologii. Pisał już m.in. o śmierci czterech męskich prostytutek w marynarskich czapkach i z wydłubanymi oczami – teraz czas na psychopatyczne
łamanie dziecięcych kończyn (przy czym przesłanki zbrodni zaserwowane w Eryniach są wyjątkowo mało wiarygodne).
Czytając kolejne książki Krajewskiego, nie mogę oprzeć się wrażeniu nachalności zabiegów dramatyzująco-elektryzujących, którymi posiłkuje się autor w celu spotęgowania grozy. Ich oczywistość i swoista mechaniczność w budowaniu kolejnych warstw napięcia przeszkadza mi w równym stopniu co język i forma – barokowe do przesady. Makabra i perwesja w wydaniu Krajewskiego – czyli z mitologiczno-antyczną obudową – zyskują wymiar groteskowy. Powielany w nieskończoność, może na dłuższą metę zniechęcić. Tym bardziej dziwi niezaprzeczalna „atrakcyjność" prozy Krajewskiego. Jego kryminały – w tym również Erynie – są wciągające i łatwo przyswajalne. Dużo w tym zasługi konwencji retro, której hołduje autor, a także drobiazgowości w opisie scenerii. Czynnikiem przyciągającym uwagę w najnowszej książce jest natomiast przemyślana kompozycja. Niestety, nie można tego powiedzieć o samej fabule, a zwłaszcza mało przekonującym, przegadanym wątku kryminalnym. Na tym polu niedostatki pomysłowe nadrabia autor topornie
eksponowanym kontekstem mitologicznym.
Miłośnicy prozy Krajewskiego nie będą jednak zawiedzeni. Erynie to klasycznie poprowadzony, wciągający kryminał z dość typową, niemniej wyrazistą postacią głównego bohatera – policjanta-mściciela, który nie ma większych obiekcji przed splamieniem sobie rąk, a nic, co ludzkie, obce mu nie jest. Pompatyczna wymowa książki bez happy endu, a może raczej: z happy endem niepełnym, bo gorzkim – w gruncie rzeczy wpasowuje się w stylistykę Krajewskiego i nie zniechęca na tyle, by lekturę porzucić. Można więc bez większych (także tych spersonifikowanych) wyrzutów sumienia potraktować Erynie jako wciągający przerywnik od prozy nieco ambitniejszej. Autor mścić się raczej nie będzie.