„Kto walczy z potworami, niech uważa, by sam nie stał się potworem. A gdy długo patrzysz w otchłań, również otchłań spogląda na ciebie”. Napisał niegdyś Fryderyk Nietzsche , przewidując, jak sądzę, między innymi los Thomasa Bernharda, o którym wiedziałem w zasadzie jedno: prowokował austriackie mieszczaństwo. Co robił jednak przedtem zanim zajął się pisaniem powieści i dramatów? Nie wiedziałem. Dlatego sięgnąłem o opowiadające o czasach młodości Autobiografie. Podobno ich autor mało zmyśla, opowiadając niewygodną prawdę o sobie samym i otoczeniu w którym dorastał między oczy. Z tego względu obawiałem się książki niewesołej, z zamiecionymi pod dywan zbrodniami hitlerowskimi przy rozbrzmiewającej dookoła wesoło muzyce Mozarta. Nie pomyliłem się za bardzo w swoich przypuszczeniach, a parę razy dałem się pozytywnie zaskoczyć.
Nie, nie jestem rozczarowany, chociaż trzeba pamiętać, że na całe szczęścia proza Bernharda jest specyficzna. Składają się na nią przede wszystkim precyzyjnie kreślone, długie zdania, które mogłoby opowiadać by o czymkolwiek, a i tak by zwróciły moją uwagę. Potrafią one wciągnąć jak wir, chociaż tak mało wyrafinowane sformułowania, jak „Wychowanie to niszczenie”, również pasują do opisanej tutaj ponurej rzeczywistości, gdzie nie widać specjalnej różnicy pomiędzy nazistowską szkołą z internatem, a porządnym, katolickim gimnazjum prowadzonym przez nie stroniących od kar cielesnych i psychopatycznych zachowań wychowawców. Na szczęście nie mamy tu do czynienia z permanentnie prowadzoną kanonadą na głupich nauczycieli, czy obłudnych krewnych, którą stosunkowo łatwo uprawiać z punktu widzenia znudzonego atmosferą mieszczańskiego salonu wrażliwego i inteligentnego chłopca, jakim nie wątpliwie był przyszły postach jeszcze straszniejszych, salzburskich mieszczan. Jednak o jednym należy pamiętać: Bernhard
bynajmniej nie dorastał w cieplarnianych warunkach, i jakoś mało wspomina o dojrzewaniu seksualnym, które zdaje się być, jak wszystko inne farsą w obliczu śmierci. Mamy tu bowiem do czynienia z pięcioma monologami wewnętrznymi bohatera, który nie dość, że nie może odnaleźć się w społeczeństwie, to jeszcze nie potrafi się zabić, stojąc w dość niewygodnej sytuacji osoby, która nie wiedzieć czemu jeszcze egzystuje. Chociaż jego życie zostało niegdyś wycenione przez rodzoną matkę na zawrotną sumę pięciu marek otrzymywanych w ramach urzędowej zapomogi. Nie zmienia to jednak faktu, iż jedną z najciekawszych osób w książce jest dziadek, a zarazem jedyny, prawdziwy wychowawca głównego bohatera: anarchista, domorosły filozof i drugorzędny pisarz, który nie zarobiwszy do pięćdziesiątego piątego roku życia ani złamanego szylinga jest zarówno domowym tyranem, terroryzującym rodzinę w imię pisanego dla nienarodzonych dzieła. O jego śmierci wnuk dowiaduje się z prasy codziennej.
Dlaczego zatem warto sięgnąć po tą przygnębiającą lekturę? Czyżbyśmy mieli tu rzeczywiście do czynienia z geanologią potwora, który wyrastał wśród jeszcze gorszych, bardziej zakłamanych potworów? Na pewno trąci banałem stwierdzenie, że wczesne lata są kluczem do zrozumienia dojrzałego człowieka. Jednak nie inaczej jest w przypadku Bernharda. Autobiografie bowiem z pewnością pozwalają lepiej rozumieć jego wybory, a niekiedy, zwłaszcza w kontekście innych prac austriackiego pisarza, zdają się niemalże jawić jako przedsięwzięcie medialne, mające na celu ocieplić jego nadszarpnięty licznymi skandalami wizerunek. *Ludzkie oblicze prowokatora? Ja dziękuję, za taki pijar. *