Skandynawskie narracje można lubić bądź nie, ale bardzo łatwo je rozpoznać. Film, powieść czy sztuka teatralna w wykonaniu Duńczyków, Szwedów, Norwegów, Finów czy Islandczyków są do siebie podobne jak dwie krople wody: wyróżniają się depresyjnym pesymizmem (niech was nie zmylą niektóre dzieła okraszone gorzkim poczuciem humoru), skupienie się na moralnych aspektach egzystencji człowieka i surowością przekazu. Wystarczy wziąć do ręki tak baśń Andersena, dramat Ibsena, traktat Kierkegaarda czy film Bergmana, a dostrzeżemy wszystkie te wymienione cechy. Przegadanie, żywiołowość, jaskrawość – tego szukajcie w strefie śródziemnomorskiej. Ale właśnie oni potrafią najtrafniej i najdobitniej obedrzeć człowieka ze skórki cywilizacyjnego samooszukiwania się, i postawić pod pręgierzem zasad, których trzymać się powinien, a nigdy tego nie robi. Surowy luteranizm, który tak szybko podbił skandynawskie serca w czasach reformacji, małą ma wyrozumiałość dla ludzkich słabości, nie bardzo czuje pęd życia, a nawet czułe
miłosierdzie – co najwyżej litość. Może to wpływ trudnego, hartującego klimatu, może rzadkiego zaludnienia tych krain, które pozwala unikać bliźniego z całą jego chrześcijańską koniecznością empatycznego kochania.
Skugga Baldur to powieść islandzkiego poety Sjòna, tekściarza słynnej piosenkarki Björk. Nie to mnie jednak przykuło do tej powieści, lecz niezwykle banalna historia opowiedziana w niebanalny sposób. Rzecz dzieje się w ciągu kilku dni stycznia roku 1883 (Islandia wówczas politycznie należy do Danii). Oto bowiem na opuszczonym statku wielorybniczym odnaleziono chorą na zespół Downa młodą dziewczynę, którą od powtarzanych przez nią bezrozumnie słów przezwano Abbą. Abbę umieszczono właściwie w więzieniu – władze nie bardzo miały pomysł, co z nią zrobić, bowiem stary islandzki zwyczaj nakazywał zabijanie ułomnych dzieci przy porodzie. (Z jednej strony można jakoś starać się zrozumieć to nieludzkie okrucieństwo – nieliczna populacja Islandczyków aż do XX wieku była zajęta walką o przetrwanie i każda nieproduktywna osoba stawała się potwornym ciężarem dla wspólnoty często przymierającej głodem. Z drugiej strony można sobie wyobrazić tę nigdzie nie odnotowaną hekatombę noworodków, zamknięta pula genów na
oddalonej wyspie musiała często powodować chorobliwe mutacje). Niedojdę odkupuje Fryderyk B. Fridjonsson, aptekarz wykształcony w Kopenhadze, jak na Islandię człowiek światowy, który wrócił na wyspę z metropolii na chwilę, aby uporządkować sprawy własnościowe po zmarłych rodzicach. Sjòn podbił mnie właśnie w tym momencie, gdy Fryderyk patrzy na brudną, zaniedbaną Abbę i odczuwa coś, co przewraca jego życie do góry nogami. Nie ma w tej przemianie chóru aniołów, pompatyczności opisu, nadmiaru przymiotników – Fryderyk zabiera ją do posiadłości rodziców, którą zamierzał sprzedać i wrócić do ciekawszego z pewnością życia w Kopenhadze, i tam mieszkają razem przez kilkanaście lat, póki krótkie życie Abby ze stygmatem nieodwracalnej choroby kończy się zwyczajnym pogrzebem. W geście Fryderyka nie ma żadnego tła psychologicznego, dętej psychoanalizy, kalkulacji i dzielenia włosa na czworo. Naukowiec bez większego namysłu poświęcił obcej chorej najlepsze lata życia, sadząc z nią drzewka, czytając baśnie i
pozwalając na nieznośne dla zdrowych uszu śpiewanie. W geście najwyższego humanitaryzmu zawarta jest zwyczajność i oczywistość, którą otoczenie niesłusznie traktuje jako policzek. Fryderyk nic nikomu nie chciał udowodnić, pokazać, poddał się tylko gorącemu impulsowi człowieczeństwa i poświęcenia. Zyskał tym samym nieprzyjaciela w osobie pastora Baldura Skuggasona, do którego zawodowych obowiązków należało szerzenie miłosierdzia, on jednak wolał przyjemność z posiadania władzy. Postać duchownego to mistyczne nawiązanie do bogatej islandzkiej mitologii, zwierzę kojarzone z chytrym i podstępnym Lokim, który doprowadza do śmierci dobrego boga o imieniu, a jakże, Baldur. Sjòn w niezwykle poetycki sposób przedstawia uległość kapłana wobec własnego grzechu i słabości jak polowanie na lisicę na lodowcu – czytelnik ma pełną jasność co do sensu dziwnej przemiany Skuggasona dopiero po przeczytaniu epilogu.
Szczuplutka powieść z odległej Islandii niesie z sobą ogromny ładunek emocjonalny, stawiając nas w obliczu prostych, a jednocześnie niewygodnych dla nas pytań. Instynktownie nasza dobra strona czuje, że właśnie postępowanie racjonalisty Fryderyka ma w sobie więcej uduchowienia i bohaterstwa niż mistyczna wędrówka ku przemianie w demona pastora Baldura. Ale z drugiej strony żyjemy w społeczeństwie które przyzwala na zabijanie w łonie matki dzieci upośledzonych, a z osób walczących o odszkodowania za niemożność dokonania tego czyni bohaterów wolności. Oczywiście, nie możemy nikogo zmusić do bohaterstwa, heroizmu czy nawet poświęcenia, ale zdaje się, że Sjòn w tej przejmującej, prostej, a zarazem poetyckiej powieści przywraca moralne rudymentaria. Zaiste, użył tak niewielu słów, a powiedział o nas tak wiele, i wielu zapewne mocno zawstydził.