Czy zdarza wam się spacerować po cmentarzu, odczytywać inskrypcje na pomnikach i nagrobkach i wyobrażać sobie ludzi, których tymi słowami pożegnano? Jacy byli, czym się zajmowali, co było przyczyną ich śmierci, jakie wspomnienia po nich pozostały? Jeśli tak – nie wstydźcie się, to nie żadne chorobliwe dziwactwo, tylko jeden z dowodów ciekawości świata i dobrze rozwiniętej wyobraźni!
Kto się w młodości zaczytywał w przygodach rudowłosego dziewczęcia z Wyspy Księcia Edwarda, ten z pewnością przypomina sobie Anię spacerującą po starym cmentarzu w Kingsport i rozmyślającą nad losami pochowanych tam ludzi. Ale można pójść o krok dalej, niż poszła bohaterka słynnego cyklu powieściowego dla dziewcząt i takie rozmyślania uczynić tworzywem, z którego powstanie dzieło literackie. I to czasem całkiem niezłej próby – wystarczy wspomnieć „Antologię Spoon River” Edgara Lee Mastersa, który nie dość, że wskrzesił na papierze mniej więcej dwie setki rezydentów cmentarza w małym (fikcyjnym, lecz mającym realny pierwowzór) miasteczku, to jeszcze uczynił to w formie cyklu przejmujących utworów poetyckich.
Sto lat po nim temat podjęła francuska prozaiczka Blandine Le Callet, zainspirowana epitafiami nie z jednej konkretnej nekropolii, lecz z najróżniejszych miejsc pochówku (lub ich pozostałości), także i poza granicami swego kraju. Wypadkową tej inspiracji i sprawności pióra pisarki jest dziesięć opowieści o ludziach w różnym wieku, z różnych epok i różnych środowisk, których łączy tylko jedno: umarli, a po ich śmierci ktoś uznał, że zasługują na wyrycie na nagrobku czegoś więcej niż tylko personaliów i daty zgonu.
Niewolnik-nauczyciel z miasta na wschodnich krańcach imperium rzymskiego. Młodziutka małżonka rzemieślnika z Lugdunum, dziś Lyonu. Wzgardzona żona normandzkiego księcia. Zakochana do nieprzytomności para, której miłość stała się obrazą boskich praw i niewybaczalnym występkiem wobec ludzkich norm. Paryski mieszczanin-filantrop z połowy XIX wieku. Bezimienne dzieciątko, urodzone zbyt wcześnie, by mogło przeżyć. Ukraiński Żyd, zapędzony przez hitlerowców do kopania zbiorowej mogiły. Istota otoczona taką miłością, jakiej wielu ludzi nie zazna w ciągu swego życia. Schorowana staruszka myśląca o sprawiedliwym podziale mienia między potomnych. Para małżonków z bretońskiego miasteczka i ich piętnaścioro dzieci.
Umierają śmiercią zadaną przez siły natury lub przez innego człowieka, nagle albo po długich cierpieniach, czasem otoczeni bliskimi, a czasem samotnie. W krótkich historiach ich ostatnich chwil, opowiadanej z punktu widzenia to samego bohatera, to znów kogoś przezeń opuszczonego, zawiera się tak wiele... Pamięć przeżytych – szczęśliwie czy nie – lat. Miłość, tęsknota, rozpacz, żal, wyrzuty sumienia, przebaczenie, lęk, ulga... Prawa rządzące czasami, w których rozgrywa się akcja opowieści. I jeśli ktoś mógłby mieć wątpliwości, czy w ramach tak ograniczonej formy, jaką jest nowela, da się to wszystko zmieścić, pozbędzie się ich po przeczytaniu dowolnego tekstu z tego zbioru.
Le Callet, która zdążyła już zaprezentować czytelnikom swoje umiejętności prozatorskie w „Torcie weselnym”, gorzkim, przenikliwym studium psychologiczno-obyczajowym, i „Balladzie Lili K.”, antyutopii przejmującej swoją realnością i zarazem wzruszającej przypowieści o uczuciach, które mogą ocalić pozornie straconą duszę, daje tu kolejny dowód biegłości swego pióra. Narracja pierwszo- czy trzecioosobowa, w czasie przeszłym czy teraźniejszym, przywołanie klimatu średniowiecznego zamku lub sceny masowej egzekucji, wejrzenie w psychikę kazirodczego kochanka czy też kobiety, której nigdy nie było dane zobaczyć otwartych oczu nowo narodzonego dziecka – żaden z tych manewrów nie ma przed nią tajemnic, każdy zostaje zastosowany z maksymalnym wyczuciem i wprawą. Le Callet nie należy przy tym do pisarzy lubiących epatować mocnymi zwrotami i drastycznymi obrazami; nawet scena rozgrywająca się w, excusez le mot, lupanarze opisana została na tyle delikatnie, by nie urazić zmysłu estetyki co wrażliwszych czytelników, a
przecież równocześnie dość wymownie, byśmy mogli zrozumieć szok poczciwego starszego pana, przed którego oczyma nagle pojawił się zaskakujący widok... Nie jest również zwolenniczką nadmiernego eksperymentowania ze słowem: nie potrzeba żadnych innowacji leksykalnych, gramatycznych czy interpunkcyjnych, by przekazać emocje ludzi odchodzących z tego świata lub żegnających kogoś bliskiego, najlepiej w takim wypadku sprawdza się styl w miarę prosty, jasny, z dyskretną indywidualizacją wypowiedzi, ten sam, który tak zachwycał w dwóch wcześniejszych jej książkach. [Tu moje osobiste wyrazy głębokiego uznania dla tłumaczki, Bożeny Sęk, bo przecież to dzięki jej umiejętnościom i intuicji możemy docenić urodę pisarstwa Le Callet. Mam nadzieję, że wydawnictwo powierzy jej i następne przekłady utworów tej autorki, po które – teraz już wiem – sięgnę bez najlżejszego wahania].
Tak pięknej prozie należała się piękna oprawa – i postulat ten został w pełni zrealizowany, „Marzenia wykute w kamieniu” zostały bowiem wydane w jednej z najbardziej dopracowanych serii wydawniczych na naszym rynku - „płóciennej” wydawnictwa Sonia Draga, w mocnych okładkach z wysmakowaną, nienachalną grafiką, w zgrabnym formacie, z tekstem wydrukowanym na kremowym papierze przyjazną dla oka czcionką, i jeszcze do tego z perfekcyjną redakcją i korektą [mam sześć książek z tej serii i nie przypominam sobie, bym się w którejkolwiek z nich dopatrzyła choć jednej literówki, choć jednego brakującego lub zbytecznego przecinka].
Jeśli można czegoś żałować po zakończeniu tej lektury, to jedynie tego, że już się skończyła...