Bohaterom powieści los przydzielił kiepską dzielnicę. Nie aż taką, żeby strach było wyjść na ulicę wieczorem, ale taką, w której ojcowie nie wylewają za kołnierz, matki w kretonowych fartuchach palą tanie papierosy, kumple lądują na bezrobociu, a nastoletnim sąsiadkom przytrafiają się ciąże. Ed Kennedy ma dziewiętnaście lat i jest taksówkarzem. Po śmierci ojca wyprowadził się z domu, zabierając starego, poczciwego, rozpaczliwie cuchnącego psa, i od tego dnia zwaliła mu się na głowę dorosłość i nieszczęśliwa miłość, i jeszcze samotność, głuszona wieczorami przy kartach z kumplami: wiecznie bezrobotnym Ritchiem, Marvem uwielbiającym swoje sypiące się auto, no i Audrey, która jest dziewczyną, ale właściwie to kumplem, taksówkarzem, umiejącym grać w karty i kląć, a z dziewczyńskich ról potrafi tylko chodzić do łóżka z różnymi facetami, no, ale miała poplątane dzieciństwo…
Najwyraźniej nie jest to bajka. Ale baśń… w tym najgłębszym znaczeniu inicjacyjnej opowieści o wstępowaniu w dorosłość poprzez próby, które wyznacza los – z całą pewnością tak. Markus Zusak po raz drugi dowodzi, że realizm magiczny nie musi być zdobiony kwiatami orchidei i chmurami żółtych motyli – mądra baśń i dotknięcie tajemnicy mogą mieć za scenerię małą uliczkę w niemieckim miasteczku u schyłku wojny – jak w Złodziejce książek, albo szare przedmieście z Posłańca. Bo Ed Kennedy pewnego dnia staje się Posłańcem, wysłannikiem Losu. Pewnie gdyby był dorosły, rozważny, ostrożny – wyrzuciłby karcianego asa z dziwną notatką i natychmiast o nim zapomniał. Ale Ed pójdzie tam, gdzie kierują go tajemnicze rozkazy, jak poszukiwacz żywej wody, jak obrońca uciśnionych księżniczek, jak pogromca smoków. Wstąpi w literacki labirynt, przywodzący na myśl te, które buduje dla swoich bohaterów Jostein Gaarder. Może nawet mniej papierowy, prawdziwszy, bliższy życia niż labirynty Gaardera.