Gdyby szukać źródła współczesnych powieści dla dzieci i młodzieży, należałoby oczywiście wskazać na XIX-wieczne baśnie. Wprost z opowieści braci Grimm, Andersena czy (na polskim podwórku) Kraszewskiego i Konopnickiej do współczesnych książek dla dzieci i młodzieży przeniesiono dylematy moralne, proste i nienaruszalne wartości czy wreszcie całą fantastyczność: magię, cudowne postacie i niezwyczajne zdolności, alternatywne miejsca i… klimat! Klimat pewnego emocjonalnego chłodu, czyhającego zewsząd na bohaterów niebezpieczeństwa i „niewygody” pozostawania w domu. Nie będę skupiał się na baśniowych toposach, bo w większości są one oczywiste i przejdę do pisania o powieści Kaia Meyera Lodowy ogień. Chociaż wszystkie powyższe rozważania o związkach współczesnej powieści dla młodzieży z dawnymi baśniami, w kontekście tego konkretnego utworu są jak najbardziej uzasadnione. Meyer osądza swoją historię u kresu XIX wieku w stolicy carskiej Rosji, Petersburgu, mocno podkreślając relacje polityczno-społeczne. Główną
bohaterką jest dziewczynka, wychowywana w jednym z luksusowych hoteli dla obcokrajowców i pracująca tam na jednej z najgorszych posad. Rosja w tle to Rosja szpiegów i politycznych szpiclów; ferment spowodowany anty-carskimi wystąpieniami dysydentów z jednej strony napędza akcję i stanowi źródło intrygi (mającej na celu odkrycie pochodzenia głównej bohaterki), z drugiej jest tłem dla tych mniej realistycznych, magicznych zdarzeń, opisywanych w Lodowym ogniu. Obydwie wspomniane warstwy fabularne wskazują na silną inspirację Meyera nie tyle współczesnym fantasy dla młodzieży w stylu Harry’ego Pottera, ile właśnie XIX wieczną baśnią. U Meyera widać to poprzez umieszczenie akcji w jeszcze XIX-wiecznych realiach, ale przede wszystkim w odwołaniach do standardowej baśniowej rekwizytorni. Mamy więc w powieści, „wypożyczoną” od Andersena zarówno Królową Śniegu z jej zimowym zaprzęgiem, ale też powołaną do życia przez autora jej magiczną oponentkę, która przypomina wszystkie znane nam z dzieciństwa dobre,
zadziorne wróżki, matki chrzestne; zaczarowane zwierciadła i przyjaciół-zwierzęta.
Podstawowa różnica jednak pomiędzy „baśnią” Meyera, a baśniami klasyków są bohaterowie. Ci drudzy są mniej jednoznaczni i bardziej przyziemni, mniej przyjacielscy, bardziej oschli i wyrachowani. Główna bohaterka również nie jest budowana na modłę baśniowych everymenów. Więcej u niej „sierotkowatości” z powieści realistycznych XIX wieku niż z Kopciuszka; więcej niezłomności z współczesnych bohaterów popkultury niż z zagubionych Jasia i Małgosi. Jednak mimo całkiem udanej szarży Meyera na baśnie, przerobione na interesującą steampunkowość, trzeba przyznać, że jego powieść czyta się z umiarkowanym zainteresowaniem. Za dużo dobrych pomysłów zostało rozdrobnione na banały i stereotypowość; za dużo – w ostatecznym rozrachunku – kompromisowości. Tak jak na przykład, kiedy mniej więcej w połowie opowieści, okazuje się, że wszyscy pozytywni bohaterowie są w rzeczywistości bohaterami negatywnymi i na odwrót. Niestety już wkrótce Meyer z tego jedynego naprawdę interesującego motywu szybko się wycofuje, wracając na
tory typowości i przewidywalnego finału. Bohaterowie wracają do odgrywania swoich tradycyjnych ról.
Trochę szkoda. Wyszła bowiem z tego wszystkiego książka, o której łatwo zapomnieć; nie zafascynuje czytelników spragnionych dobrego fantasy, dla tych natomiast, którzy oczekują prostej historii dla młodzieży, może okazać się zbyt nudna, zbyt mało przesiąknięta szybkimi zmianami akcji. Meyer napisał dzieło dosyć poprawne, ale mam wrażenie, że ambicje Lodowego ognia były znacznie większe. Niestety do ich realizacji zabrakło autorowi zarówno bezkompromisowości w przetwarzaniu klasycznych baśni i standardowych tropów współczesnej popkultury, jak i pomysłu na wyjątkowe, charakterystyczne postacie. Jest to więc literatura niezła, ale – mam wrażenie – napisana trochę dla nikogo.