Polska to piękny kraj, myśli sobie pewnie brodaty Pan Bóg, spoglądając zza chmurki. Rozległe panoramy z lotu ptaka są doprawdy zachwycające. Co widzimy, kiedy na poziomie ziemi rozejrzymy się wokół? Podejrzewam, że… właściwie nic, drogę z punktu A do punktu B. Agresywna brzydota i bałagan przestrzenny spowszedniały, oswoiły się, stały się po prostu elementem rzeczywistości. Podobno w dawnych, okrutnych czasach, dla eksperymentu wkładano żaby do letniej wody i podgrzewano. Jeśli tylko robiono to dostatecznie powoli, żaba nie odczuwała niebezpiecznej zmiany temperatury. Nie wyskakiwała z garnka, choć mogła. Kończyła ugotowana. Zdaje się, że patrzymy na otoczenie oczami ugotowanej żaby. Nie reagujemy, kiedy niewidzialna łapa rynku coraz groźniej zaśmieca otaczającą nas przestrzeń.
Nie waham się powiedzieć, że mamy przed sobą jeden z najbardziej wartościowych reportaży o dzisiejszej Polsce, powstałych w ostatnich latach. O degradacji polskiej przestrzeni pisał niedawno dobitnie Piotr Sarzyński ( Wrzask w przestrzeni ), oraz, w pewnej mierze, odnieśli się do tego także Grzegorz Piątek i Jarosław Trybuś (* Lukier i mięso*), jednak dopiero Filip Springer swoim trafionym w dziesiątkę tytułem przebił się na pierwsze strony gazet.
Filip Springer zachował wrażliwość wzroku – to coś podobnego do wrażliwości smaku, odrzucającego śmieciowe jedzenie, do wrażliwości węchu, odbierającego wadliwe proporcje mydła i podrabianych perfum. Codziennie atakuje go kakofonia pstrych szyldów i banerów, biurowce odziane w worki, bloki w kolorach bazarowej bielizny, ale także ten wymiar bezładu, który ma swoje poważne reperkusje: tworzeniu więzi społecznych nie sprzyjają ani domy i domki rozlane na dalekich przedmieściach, w których trudno zastać kogokolwiek przed dziewiętnastą, ani grodzone osiedla, ani, zresztą, wykoncypowane „przestrzenie publiczne” w rodzaju bulwarów nad zaniedbaną i cuchnącą rzeką, albo odwróconych do siebie plecami „mebli miejskich” na pustym placyku wyłożonym kostką Bauma. Niebezpieczeństwo niektórych zjawisk już teraz jest jawne i ewidentne dla wszystkich (może oprócz lokalnych władz samorządowych): na przykładzie Karpacza Filip Springer pisze o niewielkich miejscowościach turystycznych, miażdżonych nie tylko estetycznie, ale i
gospodarczo przez ogromne, kilkakrotnie przeskalowane megahotele.
W internetowych dyskusjach o książce sporo głosów „chcieliście demokracji, no to ją macie”, ale chyba zbyt wielu rodaków myli demokrację z hurra-liberalizmem gospodarczym i świętą wiarą w niewidzialną rękę rynku, choć już Kopernik dowiódł, że wtedy zły pieniądz wypiera lepszy… Co zatem, zdaniem autora, mogłoby powstrzymać estetyczne oddalanie się naszego barokowego kraju od reszty Europy? Lepsza edukacja plastyczna (może w ogóle lepsza edukacja?) i egzekwowanie przestrzegania prawa. Tylko tyle – i aż tyle.
A na razie, jeśli prawo nie jest przestrzegane, to tym gorzej dla prawa. Trwają prace legislacyjne nad likwidacją pozwoleń na budowę dla budownictwa jednorodzinnego. Wolnoć, Tomku, w swoim… bungalowie.