„Odwieczna walka dobra ze złem” to nośny motyw, po który kultura popularna sięga nader często i ochoczo. Jednak w rzeczywistości okazuje się, że najczęściej walka toczy się pomiędzy złem jednym a złem drugim. A jedyny pozytyw jest taki, że czasem mamy do czynienia ze złem mniejszym i większym, dzięki czemu zyskujemy niejaką wskazówkę, po której stronie godzi się opowiedzieć. Tylko zazwyczaj wcale nie tak łatwo dociec, które zło jest naprawdę mniejsze.
W stwarzanie pozorów, że zło nie jest złem, nie bawił się swego czasu amerykański prezydent Franklin Delano Roosevelt. Gdy usilnie popierał dyktatora Nikaragui Anastasio Somozę, naraził się na słuszny zarzut, że tenże jest draniem. „Tak, to drań – zareplikował wtedy. – Ale to nasz drań”. Stwierdzenie to, powtarzane później w analogicznych sytuacjach, stało się synonimem cynizmu i hipokryzji polityki. A praktyczne zastosowanie znajdowało w szczególności w czasach zimnej wojny. Jednak i dzisiaj bez problemu możemy wskazać wiele tego przykładów.
No cóż, świat daleki jest od ideału, bywa więc też, że wraz ze zmianą okoliczności wczorajszy wróg dzisiaj zostaje sprzymierzeńcem. Osoby podejmujące decyzje o takich woltach niewątpliwie stają przed wielkimi dylematami, których rozstrzygnięcie nierzadko wymaga pójścia na bolesne kompromisy z samym sobą. Z takimi właśnie dylematami boryka się główna bohaterka w Skoku w szaleństwo, będącym czwartym tomem cyklu kosmicznej SF pióra Stephena R. Donaldsona. Morna Hyland, dręczona fizycznie i psychicznie kolejno przez dwóch bezwzględnych piratów, teraz musi zdecydować, któremu z nich... zaufać i powierzyć swój los. A także los swojego syna i swoich przyjaciół.
Czy ma to być drań numer jeden, czyli Angus Thermopyle, który wszczepił jej implant strefowy, dający mu nad nią nieograniczoną kontrolę, a potem sam został zniewolony takimi implantami, aby wykonywać tajną misję dla Policji Zjednoczonych Kompanii Górniczych? Czy też powinien to być drań numer dwa, a więc Nick Succorso, który co prawda umożliwił jej przetrwanie i urodzenie syna, ale próbował też oboje przehandlować Obcym rozmiłowanym w dokonywaniu mutagennych doświadczeń na ludziach? Wybór jest tym bardziej trudny, że obaj dranie współpracowali też przez jakiś czas, walcząc ramię w ramię z Morną przeciwko wspólnym wrogom: rzeczonym Obcym, siepaczom na usługach gangstera prowadzącego nielegalną stocznię, czy skorumpowanym funkcjonariuszom PZKG. Który z kandydatów zatem powinien zostać „jej draniem”?
W przeciwieństwie do poprzednich tomów cyklu, poza Morną i jej synem, obdarzonym zresztą jej świadomością, w gronie postaci odgrywających główne role w Skoku w szaleństwo pojawiają się kolejne osoby, które możemy nazwać bohaterami pozytywnymi. Na ich czoło wysuwa się nieprzekupna policjantka Min Donner, która naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo, aby uratować Mornę. Nową, jeszcze szlachetniejszą twarz pokazuje także były podwładny Nicka Vector Shaheed, pracujący nad środkiem neutralizującym mutageny Obcych. Niejako dla równowagi również wysługująca się tym ostatnim Sorus Chatelaine, odpowiedzialna za śmierć matki Morny i okaleczenie Nicka, otrzymuje od autora swoje pięć minut.
W czwartym Skoku Donaldson ponownie serwuje nam psychodramę pełną moralnych dwuznaczności i niedopowiedzeń, brutalnego języka i analogicznych zachowań. Tym razem dodaje do niej gonitwy i pojedynki statków w kosmicznej otchłani, tudzież intrygę na szczytach władzy. Ciągłe zagrożenie ludzkości ze strony Obcych ma być kosztem koniecznym dla zrealizowania marzeń o nieśmiertelności, snutych przez człowieka pociągającego za najważniejsze sznurki w polityce. Ale i na to znajduje się sposób, a kluczowym w tym względzie znowu okazuje się to, co dzieje się wokół Morny.
Donaldson piętrzy przed bohaterami przeszkody i rzuca im kłody pod nogi, ale ich sytuacja nie wydaje się tak beznadziejna, jak w poprzednich tomach.Pojawia się iskierka nadziei na gorzki happy end, być może jednak jest to tylko autorska zmyłka. Wszak już niejednokrotnie amerykański pisarz zwodził czytelników na manowce, pozwalając im się łudzić, że losy bohaterów zmierzają ku dobremu, by w efekcie popadali oni w jeszcze większe tarapaty. Czy tak będzie i tym razem? O tym przekonany się niebawem w kolejnym, ostatnim już tomie cyklu.
Lektura powieści Donaldsona stanowi spore wyzwanie emocjonalne (ze względu na naturalizm wielu scen) i intelektualne (ze względu na dociekania naukowe i pomysły technologiczne). Jako że jego proza kontestuje i przełamuje konwencję klasycznej SF, nie jest najlepszą propozycją dla osób dopiero poznających ten nurt literatury popularnej. Ale czytelnicy mający za sobą dziesiątki lektur i nieco już znudzeni powtarzającymi się w nich schematami, znajdą w Skokach pewien powiew świeżości w podejściu do fantastycznej materii. A że dla wielu będzie ono kontrowersyjne, to zupełnie inna sprawa. Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytanie, czy woli mieć do czynienia z lukrowaniem obrazu stosunków międzyludzkich przez jednego autora, czy raczej z patrzeniem na nie przez ciemne okulary przez drugiego.* A potem już pozostaje mu tylko zdecydować, twórczość którego z piszących „drani” chce poznać bliżej.*