Piąta rano na Piątej Alei to pora, kiedy kończy się dzień. Następny zacznie się dopiero, kiedy rozbawione towarzystwo z Manhattanu odkorkuje kolejne butelki szampana i wyruszy w miasto. Jakże urocze przyjęcia wydaje panna Holly Golightly (bez względu na to, co o tym myślą sąsiedzi…).
Jeśli nawet mikropowieść Trumana Capote popadła w niesłuszne zapomnienie, to filmowa wersja „Śniadania u Tiffany’ego” wciąż ma się świetnie i zapewne nadal inspiruje wiele dziewcząt, które pakują do torby małą czarną i szpilki gdy wyruszają na podbój wielkich miast w pogoni za wolnością i bogatym mężem. Już dobrze, nie trywializujmy. Cofnijmy się o pięćdziesiąt lat, a właściwie nawet o pięćdziesiąt trzy. W roku 1960 Truman Capote jest znanym pisarzem i maskotką nowojorskiej socjety, jednak dotąd jego proza nie doczekała się ekranizacji. Pomysł adaptacji „Śniadania u Tiffany’ego” wydaje się mocno ryzykowny. Od kilkunastu lat osławiony Kodeks Haysa tłumi wszystko, co nie przystaje do purytańskiej moralności, a gry scenarzystów ze strażnikami kodeksu toutes proportions gardées bardzo przypominają peerelowskie potyczki z cenzurą. W rezultacie scenariusz filmowy
„Śniadania….”, szczególnie w rysunku postaci, dość odbiega od pierwowzoru. I kończy się happy endem.
Epokowym happy endem kończy się casting na główna bohaterkę. Audrey Hepburn w roli Holly Golighty stanie się ponadczasową ikoną kina, kwintesencją paryskiego szyku i młodzieńczej zachłanności na życie. Jackie Kennedy wyzwolona z gorsetu.
Książka Sama Wassona, choć pełna anegdot z życia hollywoodzkich filmowców i nowojorskiej bohemy jest, przede wszystkim, kroniką wielkiej przemiany obyczajowej u progu lat sześćdziesiątych. Za chwilę w Kalifornii pojawią się dzieci-kwiaty, bose i wolne, ale na Manhattanie rewolucjonistki będą nosić wielkie kapelusze, małe czarne i szpilki.