Książka, kot, trochę życzliwości, czyli jak przetrwać czas nie do przetrwania
Jak to dobrze, że istnieje coś takiego, jak czytelnicza intuicja, pozwalająca z tysięcy ukazujących się rokrocznie tytułów wyłowić od czasu do czasu okaz ponadprzeciętny, zachwycający czy to stylem i językiem, czy oryginalnością pomysłów, czy też siłą przekazywanych emocji! Bo przecież Ballady Lili K., w odróżnieniu od perypetii sławetnego Greya o wielu twarzach i jego „niewolnicy”, czy też od rozmaitych „zabili-go-i-uciekł” eksploatujących do niemożliwości wątki demonicznych organizacji spiskujących przeciwko prawdzie lub zaginionych szyfrów do tajemnic wszechświata, nikt specjalnie nie reklamuje. Standardowy tekścik – ten sam na okładce, na stronie wydawcy i w ofertach księgarń. Zero recenzji w serwisach i na blogach, choć dzieła należące do wspomnianych wyżej gatunków mają ich po kilkanaście często już w pierwszej dobie swej obecności na półkach księgarskich. A tymczasem w skromnej oprawie, ozdobionej niepokojąco nostalgiczną ilustracją, kryje się istny diament. Przynajmniej dla tych, którzy
szukają w literaturze czegoś więcej, niż bezpruderyjnej erotyki i oszałamiających pogoni za świętymi Graalami.
Oto Paryż z przełomu XXI i XXII wieku, podzielony na dwie strefy: wewnętrzną intra muros, zamieszkiwaną przez obywateli „wyższej kategorii”, którym w zamian za pełne podporządkowanie się regułom władze zapewniają stuprocentowe bezpieczeństwo i wsparcie (a że lepiej od obywateli wiedzą, czego im do szczęścia potrzeba, metody realizacji tych celów bywają… no, powiedzmy, że nieco szokujące…), oraz zewnętrzną Zonę, gdzie rezydują ci inni – ubodzy, niepokorni, niedostosowani. Władze od czasu do czasu ingerują też w ich życie – i w taki oto sposób czteroletnia Lila, przemocą wyrwana z ramion matki, trafia do ośrodka wychowawczego na terenie intra muros. Pracujący tam personel ma szczytne zadanie „przerobienia” zaniedbanych dzieci na osoby zdolne do samodzielnej – i praworządnej – egzystencji, ale Lila ma w sobie tyle żalu i buntu, że jej okiełznanie wydaje się ponad siły prawie wszystkim wychowawcom. Prawie, prócz ekscentrycznego pana Kauffmanna, który znajduje klucz do pokiereszowanego serca dziecka. A wtedy
okazuje się, że Lila oprócz nieprzeciętnego uporu cechuje się także nieprzeciętną inteligencją. Te dwie cechy pomogą jej kiedyś odsłonić tajemnicę swojej przeszłości i zachować odrobinę niezależności w świecie, w którym wydaje się to niemożliwe…
Le Callet jest mniej więcej w tym samym wieku co Huxley , Orwell i Zajdel , gdy pisali swoje sławne antyutopie, z tym, że w odróżnieniu od nich ma stosunkowo skromny dorobek twórczy. Nie znaczy to jednak, że wykreowany przez nią świat jest uboższy czy mniej przekonujący. Oczywiście, po takich prekursorach trudno zmusić wyobraźnię do wykrzesania czegoś w stu procentach oryginalnego i będą mieli rację ci, którzy powiedzą, że ten czy ów element to żadna nowość. Zgoda, było już wszystko – było powszechne szczęście stymulowane farmakologicznie, komisje decydujące o prawie do wykonywania określonego zawodu i do zakładania rodziny, globalna cenzura tekstów kultury, kamery śledzące obywateli w domu, pracy i na ulicach, i tereny wydzielone dla „gorszych”... Ale te stare motywy - które, swoją drogą,
pewnie wykorzysta jeszcze niejeden pisarz, bo czy nie jest tak, że w gruncie rzeczy od lat boimy się tego samego? - w ujęciu autorki zyskują zadziwiającą świeżość (choćby powód, dla którego władza dąży do likwidacji tradycyjnych gazet i książek: jakiż to świetny manewr psychologiczny, wmówić społeczeństwu, że papier i farba drukarska są szkodliwe dla zdrowia! Gdyby ot, po prostu zakazano ich czytania i posiadania, zbuntowanych byłoby wielekroć więcej, a tak tylko nieliczne jednostki są w stanie wyczuć pismo nosem…) . Może zresztą dlatego, że są tylko tłem, a właściwym tworzywem jest psychika – czy, jak wolimy, dusza – człowieka.
Obraz wyłaniający się z retrospekcji dorosłej Lili to doskonałe studium dziecka skrajnie zaniedbanego, a jednak oddanego matce bezwzględną, instynktowną miłością. Nie trzeba futurystycznej oprawy, by zadać sobie pytanie, co w takiej sytuacji jest lepszym wyjściem: pozostawić dziecko przy matce, gdzie będzie narażone na głód, brud, braki w edukacji i kontakty z ludźmi niemogącymi służyć przykładem – czy zabrać i wychować w instytucji, która wszystkie te niedostatki nadrobi z nawiązką, lecz nie da ani odrobiny uczucia? I nie trzeba też wielkiej przenikliwości, żeby zrozumieć, że żadna z odpowiedzi na to pytanie nie jest dla takiego dziecka rozwiązaniem optymalnym. Nie ma środków zastępczych, które pozwolą rozwinąć pełnię człowieczeństwa młodemu organizmowi pozbawionemu stymulacji uczuciowej. Historia Lili dowodzi, że człowiek może przetrwać w najgorszych nawet warunkach tylko dzięki miłości lub przynajmniej życzliwości innych; osobowość Lili-dziecka ocala Kauffmann, dostrzegający w niej niezwykły potencjał
i obdarzający ją zaufaniem, Lili-nastolatki – Fernand, a właściwie jego żona Lucienne i…kot Pasza, Lili-kobiety – Milo i powtórnie kot, dzięki którym mimo kolejnych smutnych doświadczeń bohaterka niezłomnie wierzy, że „piękno i szczęście istnieją”, że jest wreszcie inny powód do życia, niż tylko „odnalezienie matki i zrozumienie, co (…) się przydarzyło”.
Od czasu Nocnego pociągu do Lizbony Merciera nie natrafiłam na powieść, która by mnie tak poruszyła i jednocześnie w pełni zadowoliła pod względem estetycznym. Piękny język, piękny styl (ukłony dla tłumaczki i dla pań zajmujących się redakcją i korektą! Tak perfekcyjne dopracowanie tekstu oddawanego do rąk czytelnika zasługuje na uznanie), świetna kompozycja i ogromna dawka prawdy psychologicznej – oto, na co znów będę czekać przez kolejnych kilka lat, aż znów gdzieś wypatrzę książkę, o której milczą specjaliści od księgarskiego marketingu…