Powieść Magdaleny Zarębskiej Życie. Teoretycznie mogłaby teoretycznie zostać przez kogoś uznana za dobrą powieść. Potrafię sobie taką teoretyczną sytuację wyobrazić. Wyobrażam sobie recenzję eksponującą ważny społeczny temat, podkreślającą wyrazistość bohatera, płynność akcji, czy jasny, konkretny język. Wyobrażam sobie, że w tej teoretycznej sytuacji niedługa recenzja kończy się prawdziwym, bądź co bądź, stwierdzeniem, że Życie. Teoretycznie czyta się jednym tchem. Wyobrażam sobie. I zaraz spieszę z wyjaśnieniami, dlaczego autorem takiej recenzji nie będę ja.
Ważny temat
I boję się, i nie boję równocześnie użyć słowa wytrychu. Obyczajówka! Próbująca udawać, że jest czymś więcej (psychologizująca...) – a niebędąca nawet porządną obyczajówką. Bo nawet ten ważny temat spłycony tu i nieważny. Bo tych problemów tak tu dużo, że aż w sumie żadnego konkretnego. Bo opowieść o jednostce przekreśla tu analizę społeczną. Bo wielość dotkniętych tematów i workowatość powieści przekreśla tu równocześnie indywidualizm i jednostkowość. To takie nic o wszystkim i wszystko o niczym. Na okładkach takich książek umieszcza się piękne wszystko mówiące zdania – takie o życiu. A o ich autorach pisze, że są autorami. Bo Magdalena Zarębska zabiera nas tym razem (podobno wcześniej coś tam już napisała) do pensjonatu „Pod Dębami". To luksusowy dom starców dla bogatych – połączenie galerii z miejscem, w którym oczekuje się na śmierć.Bogaci pensjonariusze, drogie dzieła sztuki współczesnej, kółka zainteresowań, sauny, masaże, wernisaże i umieranie – takie jak wszędzie. Trzypiętrowy zarabiający na
siebie twór mający uczynić owo umieranie mniej bolesnym i pozwalający zapomnieć o zbliżającej się śmierci. To inna wersja pokazywanych często w mediach pensjonatów. Inny poziom, inne zasady, inne – bo inne pieniądze – relacje pensjonariusz–pracownik. I po tym trzypiętrowym „przybytku marzeń" jak po zamku z powieści Kafki, poruszamy się wraz z Sabiną, rozpoczynającą na naszych oczach pracę, do której, jak mówili na studiach, mieli się dostać tylko najlepsi. Co widzimy? Jeden wielki biznes i pieniądze przekreślające zasady, a także bogatych pensjonariuszy, wśród których sami egoiści. Zaraz też przekonujemy się (uwaga: stary, dobry schemat), że ci, którzy chcieliby cokolwiek zmieniać, są śmieszni. Co prawda są działania, nowe pomysły, ba... nawet postulaty. Zachowanie mieszkańców zmienia się też, gdy do domu wprowadza się pani Barbara – stara, bogata i piękna pomysłodawczyni całego projektu – a także gdy w pokoju po jednej ze zmarłych pensjonariuszek mieszkać zaczynają rodzice Sabiny. Ale ostatecznie wszystko
wraca do wcześniej obowiązującego porządku. Zarębska wymyśliła sobie świat (wiem, wiem, obserwowała, odtworzyła, opisała...), nie za bardzo wiedząc chyba, do czego miała jej ta konstrukcja posłużyć. Nie wiadomo na przykład, czy chciała zadrwić ze współczesnej sztuki czy z ludzi pokroju rodziców Sabiny reagujących na tę sztukę bardzo awersyjnie. Wszyscy są tu źli i „nie tacy". „Nie taka" Sabina (o tym niżej) w „nie takim" świecie. Smutna to wizja. Czy zamierzona? Trudno powiedzieć. Zarębska chciała ośmieszyć wszystko i wszystkich? Nikogo i nic? A może jej celem było wskazanie, że nie powinniśmy z góry się nastawiać, zakładać i oceniać? Ale przecież nie nastawialibyśmy się, nie zakładali nic i nie oceniali także wtedy, gdyby w ogóle nie pisała tej książki. Ostatecznie właśnie chyba obyczajówki (niech będzie raz jeszcze), w której chodziło przecież o ważny społecznie temat.
Wyrazistość bohatera
Napisała ją jednak i umieściła w niej Sabinę – młodą rehabilitantkę, której przychodzi zderzyć tytułową „teorię" z praktyką. Z pierwszą, wymarzoną pracą – najpierw dla wszystkich pracowników, potem dla wspomnianej pani Barbary – istnego tyrana, który z pracowników czyni niewolników. Sabina świetnie się w tym odnajduje. Sama daje więc sobie zadania, sama od siebie wymaga, sama siebie ocenia i karze. O jakże często drapie się, szczypie, delikatnie samookalecza! I męczy przy tym (do bólu niemal równie fizycznego) czytelnika. Zbudowała sobie klatkę, której głównym konstruktorem jest wieczne poczucie winy z jednej strony i wiara w swą wyjątkowość z drugiej. Lord Jim w spódnicy... a raczej w białym kitlu, który Zarębska uszyła rehabilitantce Sabinie z naiwności, dobroci, karykaturalnego altruizmu i... dziewictwa. A także z wiecznej obawy, że nie sprosta własnym wyobrażeniom o sobie. Wyposażona w gotowe formułki dotyczące życia została tu powołana jako nielubiany pracownik – nadgorliwiec. Pełen pretensji i
pretensjonalny. Skrupulatny jak nikt inny. Z jednym wyjątkiem. Ciągle nie może jakoś przeczytać statutu ośrodka, regulaminów, umów. Ale wtedy musiałaby się przecież od razu zderzyć z tym, co jest przez nią absolutnie nie do przyjęcia. I nie byłoby opowieści – za szybko by się skończyła. A tak, kiedy wszystko jest dawkowane (...Oj, dlaczego znów nie przeczytałam statutu? Muszę to zrobić jak najszybciej...) narracja pozostaje możliwa, historia się opowiada. Zarębska pisze kolejną książkę, wyraźnie przerysowując bohaterkę – wypadkową studiów, rodziców i autorki, która taką po prostu chciała ją nakreślić, czyniąc przy tym książkę także psychologicznie nieprzekonującą. Nieprzecięta pępowina, wychowanie jako zabieranie indywidualności, schematy myślowe jako wypadkowa schematu społecznego i roli, w którą wepchnięta została Sabina? Chyba za dużo byśmy powiedzieli. Owszem, mógłbym przyjąć, że autorka chciała Sabinę taką pokazać i to jej świat oraz cechy mają tu być analizowane i atakowane. Ale mógłbym to zrobić tylko
pod warunkiem, że jakikolwiek element świata, w którym taką bohaterkę się analizuje, oceniony może zostać pozytywnie. Tu trudno tego dokonać. Po stronie bohaterki stanąć się nie da. Po stronie świata, w którym się znajduje, też nie. I to jest właśnie najbardziej przygnębiające w tej powieści. Wszystko jest „nie takie" i znikąd nie ma pocieszenia. I co najgorsze, nie był to chyba zabieg celowy. Mam wrażenie, że Zarębska po prostu chciała coś napisać. Coś, co będzie trudne i ważne... Narzuciła nam (pokazała) jałowy świat i nic z tym nie zrobiła. Tak nas zostawia. Jeśli zaś to właśnie było celowe, to zachowała się jak szukający sensacji dziennikarz śledczy każący operatorowi kręcić obiektywnie wszystko. Wszystko, co jest obiektywnie złe i się nada.
Płynność akcji i jasny konkretny język
Zamiast kamery – narracja dzieląca i opisująca wyrazisty w konsekwencji świat. Od – do. Wszystko na wierzchu. Gdzie kończy się jedno, zaczyna się drugie. Żadnej płynności, względności i narracyjnych wątpliwości. Ktoś nagle siada i mówi dokładnie to, co chce powiedzieć i tak, jak chce powiedzieć. Bo ktoś gdzieś ponad tym wszystkim właśnie tak pisał tę książkę, sięgając po pseudo mądrości i język rodem z telenoweli. I żadna tam świadomość kiczu. Raczej nieświadomość obowiązku zaznaczenia jego świadomości – brak zaznaczenia umowności i dystansu. Gdyby dokonać kompilacji powieściowych cytatów (nie tylko z Sabiny,) wyszłoby coś na kształt poradnika pt. „Bądź sobą w okrutnym świecie". I najgorsze jest to, że nie wiemy, czy mamy się śmiać, czy brać to wszystko serio. Nawet śmieszna i winna śmieszności córki matka Sabiny może tu przecież zostać potraktowana jako bohater pozytywny. Wszyscy chcą tylko szczęścia i każdy osiąga je inaczej – chciałoby się powiedzieć. A jedyną negatywną postacią staję się ja – ze swoimi
pretensjami. Pozostaje mi więc rozpaczliwe czytelnicze wołanie w kierunku autorki o choćby małe do mnie mrugnięcie... Zamiast niego dostaję zaś jeszcze momenty, w których trudno uwierzyć, że autorka zdecydowała się na takie właśnie poprowadzenie akcji. Opowieść biegnie, skacze, opowiada i zaskakuje. Głównie tym, że znów niczym nie zaskoczyła. Wiele razy podczas lektury mówię sobie: no nie! – czekając na zdanie typu: I wtedy się obudziłam. I uświadamiam sobie, że ono (to rodem ze szkolnych wypracowań zdanie) mniej by mnie rozczarowało niż brnięcie w schematyczne i nadmierne dramatyzowanie akcji. Kogo zaś poza autorką obwiniać za te zaskakujące zwroty? Po pierwsze – śmierć. No bo przecież nic dziwnego w tym, że ktoś w pierwszym tańcu podczas tak długo przygotowanego (co opisane na kilkunastu stronach) wieczorku towarzyskiego nagle pada martwy, dostając zawału. Po drugie zaś znów – głupotę bohaterki. Bo do niej, w przeciwieństwie do tej pierwszej, chciałoby się czasami krzyknąć: przeczytaj wreszcie ten
statut ośrodka! albo: jedź, wsiadaj, nie wracaj się, po co ci kurtka przeciwdeszczowa?! W każdym razie i jedna, i druga stają się świetnym alibi. Kneblują usta. Ważny trudny temat i celowo przerysowana, naiwna bohaterka rodzą zaś narrację, która śmierć każe widzieć tylko jako swoją fanaberię. Narrację, która jest równocześnie nieprzekonująca. Sabina opowiada z perspektywy czasu. Wie, jak wszystko się skończyło, ale nie ma to wpływu na interpretację zdarzeń, o których opowiada.
Jednym tchem
U mnie jednak ma. Chcąc chyba uniknąć samobójstwa bohaterki – Zarębska wymyśliła arcymistrzowskie zakończenie, do którego NIE ODSYŁAM! Powiem tylko, że pomysłem na życie może stać się na przykład praca we własnym domu u własnych rodziców, pobieranie pensji i indywidualne odprowadzanie wszelakich składek. Może? Może. Teoretycznie mogłaby przecież powstać książka, która by ten fakt chciała opisać i wytłumaczyć, a przy tym ze względu na nieumiejętny sposób opisu uczyniłaby z problemu happy end. Taka książka, którą czyta się jednym tchem – by na końcu uświadomić sobie, że po prostu chciało się mieć to jak najszybciej za sobą. Czyta się takie książki, bo ktoś je napisał. Nie wiadomo, dlaczego. Nie wiadomo, po co. Ostatecznie z takimi książkami nawet się dyskutować za dużo nie da. Recenzując je, z góry nie ma się racji i to paradoksalnie właśnie sprawia i potwierdza, że ma się rację. Lektura, która boli. Ale już (po recenzji) jakby mniej. Wiem, że powieść wyszła już jakiś czas temu, ale może chociaż niektórych
uda się jeszcze od tego bólu uratować. A następnym razem o takiej książce napiszę nie więcej niż pięć zdań.