Nie da się. Nie da się pochwalić książki, która miała być książką dobrą, a okazała się książką złą. Może nawet nie tyle złą, co przesadzoną, wyjałowioną, pustą. Sam pomysł – owszem – mógłby uchodzić za udany, gdyby doprawiono go odrobinę, spychając na plan drugi formę, na plan pierwszy wysuwając jednocześnie treść. W Polskich rekolekcjach rzecz przedstawia się jednak inaczej – język jest dopracowany do granic możliwości, na fabułę zaś czy to czasu, czy chęci, najwyraźniej zabrakło. Nic tu nie iskrzy, nic nie porywa. Nie ma wielkich wzruszeń, wielkich upadków, wielkich zwycięstw. Wszystko jest średnie, mdłe, wystudzone.
Do tego skompromitowane już na samym starcie, w pierwszym, ważnym przecież zdaniu. Wielu z nas pamięta świetnie bohatera Camusowskiej * Dżumy, który pierwsze zdanie swojej książki przerabiał w nieskończoność. „W piękny ranek majowy wytworna amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego" – to z gruntu przyzwoite zdanie stało się przecież początkiem fascynującej, ale i tragicznej historii. Historii, która nie mogła się sfinalizować przez to tylko, że nigdy tak naprawdę nie ruszyła z miejsca. Kobza ruszył za to i to całkiem konkretnie, ale pierwszym zdaniem przesądził o odbiorze reszty. „Ksiądz Borys, wieloletni pracownik kongregacji ewangelizacji narodów, od roku w randze protonotariusza apostolskiego supra numerum (biret z czerwonym pomponem), wcale nie uważał, że jest episcopabilis" – i któż chce czytać dalej? *Może wtajemniczeni, obeznani z tą hermetyczną terminologią, a może tacy, którzy
uwielbiają wertowanie słowników i słowniczków, byle tylko pojąć, co autor miał na myśli? Owszem, Kobza dba o czytelnika, zaopatrując go w zestaw wyjaśnień co trudniejszych definicji, zamieszczony na samym końcu książki. Niestety, zestaw zbyt ubogi, a do tego niezbyt wygodny w obsłudze. Może tłumaczenie bezpośrednie, na dole strony, na której słowo trudne pada, sprawdziłoby się lepiej? Któż z nas chce przerywać lekturę, by pojąć wreszcie, co czai się pod takimi hasłami jak protonotariusz, inkardynacja, homagium czy kurialista? Żal tu w końcu tych opisów, tak misternie poprowadzonych, a jednak nijak sytuacji niezdolnych uratować. Za wiele uwagi poświęcono tu językowi, to język staje się zresztą jedynym bohaterem książki, dość przy tym chłodnym i nadmiernie stylizowanym. A Borys?
Otóż Borys, czterdziestoletni światowiec, jako duchowny sprawdza się średnio – niespecjalnie lubi ludzi, niespecjalnie lubi też chyba Boga. Z zamiłowaniem popala za to cygara i prowadzi namiętną korespondencję z pewną uroczą damą. Uwielbia też popijać koniak, zawsze wieczorem i zawsze w samotności, co staje się zresztą doskonałą sytuacją wyjściową do prowadzenia pasjonujących dialogów czy to z samym sobą, czy z nieogarnionym Absolutem. Pewnego dnia, ni z tego, ni z owego, jego watykańska kariera zostaje przerwana, a on sam – odesłany na polską prowincję, by pełnić tam posługę biskupią. Diecezja sokołowska nie przypada mu zbytnio do gustu, choć i tam „wiele jeszcze można by zrobić – gdyby się było duszpasterzem z powołania, a nie urzędnikiem kościelnym na zesłaniu pod ruską granicą". Stosunek Borysa tak do ludzi, jak i wynikających z jego zawodu obowiązków, wydaje się dość luźny. Kiedy staje on początkowo przed zgromadzeniem sióstr, spragnionych słowa pociechy, czuje nagle „obrzydzenie do siebie, do tego
miejsca i do tych nieumalowanych kobiet, które wyrzekły się macierzyństwa, strojów i czerwonego lakieru do paznokci dla jednego mężczyzny żyjącego dwa tysiące lat temu, który twierdził o sobie, że jest Synem Bożym". To specyficzne podejście do spraw wiary, nietypowe usposobienie i wiecznie towarzyszący mu cynizm mogłyby złożyć się nawet na postać nieprzeciętną, gdyby tylko pozwolić tej postaci nieco częściej działać. Co prawda Borys porywa się w końcu na parę ciekawych akcji i eksperymentów, zbyt jest ich jednak mało, by móc poruszyć czytelnika i pozwolić mu czy to Borysa polubić, czy też znienawidzić.
Irytują także mnożące się w książce wtręty łacińskie, włoskie i francuskie. Mnóstwo tu cytatów, nazwisk i wciąż wymienianych funkcji kolejnych urzędników kościelnych. Bohaterowie silą się na retoryczne popisy, zanudzając przy tym czytelnika i odbierając sobie nieco wiarygodności. Każde słowo wydaje się tu wycyzelowane, nawet to, padające w sytuacjach dość nieoczekiwanych. Brakuje temu językowi naturalności i spontaniczności, przez co nawet żarty wydają się tu nie na miejscu. Fragmenty typu: „Borys dostrzegł w tym momencie, że jego rozmówczyni siedzi na kanapce w pozie modelki, prezentując krój spodni z najnowszej jesiennej kolekcji. Inaczej mówiąc, w szerokim rozkroku", „Borys wzniósł oczy do nieba, ale po drodze był sufit" czy „Borysa złapał kanclerz Mirosław. Musiał tam czatować od pewnego czasu, bo kręcił się niespokojnie i przestępował z nogi na nogę, jakby go gniotły hemoroidy" naprawdę niewiele do tekstu wnoszą, a i ubaw zapewniają mierny. I rzeczywiście, zasmuca to, i to zasmuca ogromnie, bowiem
Kobza z pewnością potencjał w sobie ma i pisać umie. Pozostaje mu tylko życzyć więcej swobody i wyobraźni, aby nie tylko pięknym stylem mógł urzekać, ale i fascynującą fabułą, która gnać będzie czytelnika od kartki do kartki. Bo obecnie nie gna, ale co najwyżej wlecze, i nie od kartki do kartki, tylko prosto do samiuteńkiego końca – byle szybciej, byle wreszcie.