Zmierzch szwedzkiego pisarza Johana Theorina nie jest kryminałem w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie jest tym, czego karmieni sensacyjną literaturą i kinem, po kryminale byśmy się spodziewali. Jest tu co prawda zbrodnia, ale zdarzyła się dwadzieścia lat temu i do końca nie wiadomo czy nie był to przypadkiem tylko nieszczęśliwy wypadek. Mamy detektywów, ale też nietypowych – trzech staruszków, z których zresztą jeden na samym początku umiera. Akcja toczy się powoli, ospale i właściwie dopiero w połowie książki zaczyna się coś dziać, też jedynie na krótką chwilę. Mimo to trudno oderwać się od tej opowieści, która swoim klimatem, atmosferą i wciąż wyłaniającymi się, jakby zza mgły, nowymi wątkami skutecznie uwodzi i trzyma przy sobie zahipnotyzowanego czytelnika. Może to magia szwedzkiej wyspy Olandii, na której rozgrywa się akcja powieści? Wyspy pustej, wietrznej i przejmująco pięknej, z której jedni uciekają, a inni są zdolni do najstraszniejszych rzeczy byle tylko na nią wrócić. Może to rozmach, z jakim
autor zaplanował swoją książką? Jej akcja obejmuje bowiem bez mała pół wieku: od roku 1936 po połowę lat 90. A może po prostu emocje, jakie dzięki Zmierzchowi stają się naszym udziałem? Emocje matki próbującej rozwikłać zagadkę zniknięcia dziecka, uczucia starca, który ostatni raz w życiu chce być komuś potrzebny czy niejednoznaczne motywy zbrodniarza, budzącego strach i współczucie jednocześnie?
Akcja Zmierzchu rozgrywa się na kilku płaszczyznach czasowych. Dwadzieścia lat temu mały Jens wyszedł z domu i zniknął w bardzo gęstej mgle. Nigdy nie odnaleziono jego ciała, zgodnie z powszechnym mniemaniem zgubił się, wpadł do wody i utonął. Jego matka Julia nigdy nie uwierzyła w taką wersję wydarzeń. Przez długi czas wegetowała w przekonaniu, że jej dziecko żyje, a ona musi je tylko odnaleźć. Nadzieja pojawiła się w chwili, gdy Gerlof, ojciec Julii, dostał paczkę, a w niej mały bucik, sandałek Jensa. Teraz, z dowodem rzeczowym, śledztwo może rozpocząć się na nowo. Tym razem jednak nie będzie prowadzone przez policję, ale przez Gerlofa i jego przyjaciół, dla których główną metodą działania stanie się zbieranie starych historii, opowieści, plotek i wspomnień. Gerlof i Julia odwiedzają starych mieszkańców Stenvik na Olandii i wypytują… Głównie o Nilsa Kanta, miejscową „czarną owcę”, człowieka, który musiał opuścić wyspę, bo zamordował policjanta i był podejrzewany o inne zbrodnie. To właśnie Nils jest
głównym podejrzanym w sprawie Jensa. Co prawda w chwili zniknięcia dziecka Nils już nie żył, ale przecież w śmierć „potwora ze Stenvik” mało kto wierzy… Detektywi poruszają się bardzo powoli i równie wolno, ale skutecznie odkrywają kolejne karty. Wszystko zgodnie z teorią Gerlofa, który twierdzi: „Uważam po prostu, że wszystkie historie powinno się opowiadać we właściwym tempie. Dawniej ludzie poświęcali na to dużo czasu, teraz wszystko musi odbywać się natychmiast.”
W Zmierzchu Theorina nic nie dzieje się „natychmiast”. Wraz z powolnym rozwiązywaniem „zagadki Jensa” widzimy jakie przemiany zachodzą w Julii. Jak stopniowo wydobywa się ona z matni przeszłości i przyjmuje do wiadomości śmierć swojego dziecka. Widzimy jak Gerlof dokłada wszelkich starań, by choć w jednej setnej odkupić swoją winę. Kiedy Jens wykradł się z domu, jego dziadek pracował na pomoście, zostawił swojego wnuka samego. Ponadto możemy poznać historię Nilsa Kanta – postaci niejednoznacznej: tragicznej i przerażającej jednocześnie. Zmierzch to pora kiedy Olandczycy opowiadali sobie różne historie dla zabicia czasu. By przeczytać powieść Theorina jeden zmierzch nie wystarczy. Ale można być pewnym, że nie będziemy żałować nawet kilku wieczorów spędzonych z tym niemal kontemplacyjnym szwedzkim kryminałem.