Jedni przychodzą, wyrwani z wieczności blaskiem płomienia spirytusu zapalonego przez naśladowców Maćka Chełmickiego, inni powracają wraz ze wspomnieniami obudzonymi odnalezieniem na stryszku starych, pożółkłych zdjęć. Jeszcze inni z wdzięcznością umykają nicości, gdy zapalamy znicze, przystając na chwilę tam, gdzie spoczęli ci, którzy trwają, dopóki o nich pamiętamy. Komandor Grudziński kres swej wędrówki odnalazł gdzieś na Morzu Północnym, w żywiole, który ukochał ponad wszystko, „z dala od ludzi, który są bardziej niebezpieczni od wszelkiego żywiołu, gdyż bardziej zmienni i słabi”, jak pięknie napisał o dowódcy „Orła” Stefan Łaszkiewicz, autor książki Szum młodości. Autor był osobą ze wszech miar predestynowaną do tego, by, stanąwszy nad pieniącym się morzem, wpatrzony w odległy horyzont, zacząć snuć opowieść o szczenięcych latach swego najserdeczniejszego przyjaciela. Latach pacholęctwa, które dzielili zasilając szeregi Korpusu Kadetów Nr 1 we Lwowie.
Dzieje Szumu młodości są równie niebanalne, jak losy jej bohaterów. Jak wynika ze słowa wstępnego napisanego przez kmdr por. dr Sławomira Kudeli, dyrektora Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni, wspomnienia Stefana Łaszkiewicza trafiły w jego ręce jako swoisty wyraz wdzięczności za opiekę, którą roztoczył nad admirałem Romualdem Nałęcz-Tymińskim i jego małżonką podczas ich wizyt w Polsce. Pan dyrektor przeczytał tę książkę w ciągu jednej nocy i wzbudziła w nim tak gwałtowne uczucia, że traktuje ją jak talizman, zajmujący poczesne miejsce w jego bibliotece. Na szczęście postanowił podjąć kroki, by z tą niezwykłą pracą zapoznało się szersze grono odbiorców, dzięki czemu trafiła ona na półki księgarskie nakładem wydawnictwa Finna. Czytelnicy znający tę oficynę, podczas lektury mogą poczuć lekką dezorientację, bowiem nie znajdą tu bitew, morskich perypetii, zaś w zasadzie jedyna dłuższa wzmianka o tym żywiole to fascynujący, trzynastostronicowy fragment, w którym autor przybliża perypetie „Orła”. Szum młodości
nie jest zatem opowieścią o morzu, ba! właściwie nie jest nawet historią stricte o kapitanie Grudzińskim – o czym więc właściwie jest? Myślę, że przede wszystkim jest to gawęda o młodości, będąca hołdem złożonym ukochanemu przyjacielowi. Hołdem odrywającym autora od chmurnych, bolesnych chwil na obczyźnie i pozwalającym mu skierować swoje myśli ku chwilom, gdzie „wszystko skrzy się, płonie i błyszczy, gdzie życie rwie złotą smugą, wichrem płomieni, górskim potokiem”.
Podczas poznawania burzliwych losów chłopców ze słynnego Korpusu Kadetów, nieodmiennie przychodziły mi na myśl te najwyborniejsze książki o szkole, jakie czytałem w młodości, ze Wspomnieniami niebieskiego mundurka na czele. Łaszkiewiczowi z równą swadą, polotem i lekkością pióra udało się odmalować zarówno barwne grono pedagogiczne, jak i wychowanków, którzy czynili wszystko, by życie owego grona nie należało do najłatwiejszych. Trzeba bowiem nadmienić, iż wówczas w Korpusie bez większego trudu można było znaleźć młodzież, do której tylko dlatego nie pasowałoby określenie „trudna”, gdyż byłby to zbyt daleko idący eufemizm. Jednym słowem, jak to autor napisał, „przeważały typy niespokojne, na wpół dzikie, często byli żołnierze, półwykolejeńcy, wygi obieżyszkolne”. Mimo tego, że zamiar okiełznania takiej czeredy z pozoru zakrawał na szaleństwo, szkolne mury opuszczali ludzie, którzy nie zawiedli w chwili największej próby. Kiedy jednak jeszcze nawet nie myśleli o tym, że niebawem będą niczym te kamienie,
przez Boga rzucane na szaniec, stanowili bogatą radością, beztroską zbieraninę, zachłystującą się młodością przy każdej nadarzającej się okazji. Wyrywali się w świat, nęcący ich Opowieściami mórz południowych i czekający, aż wyruszą na jego podbój, wszak w wieku –nastu lat, przynajmniej teoretycznie, nie ma takich przeszkód, których nie można pokonać. Wystarczyło tylko ukończyć szkołę, robiąc wszystko, by czas tam spędzony nie był monotonny.* _Szum młodości_ wypełniają zatem rozliczne opisy psikusów kadetów oraz ich drak z – jak wspomniałem, znakomicie, barwnie ukazanymi – nauczycielami.* Życie w Korpusie nie zawsze było jednak usłane różami, zaś to, co obecnie nazywane jest „falą” w wojsku jawi się jako niewinna połajanka wobec wydarzeń, których autor był uczestnikiem.
Te blaski i cienie ówczesnego życia odmalowuje on w sposób wprost wyborny, posługując się polszczyzną tak piękną, bogatą, ale nie przekraczającą cieniutkiej granicy, za którą jest już tylko karykaturalny patos, że jego wspomnienia czyta się z zapartym tchem nie tylko ze względu na treść, ale i na formę. Łaszkiewicz napisał o Grudzińskim, że miał on żyłkę do pisania, cechował w zwięzłości i barwie zarazem, mając dar do wykrywania śmieszności tam, gdzie pozowano na posągowość. Nie pozostaje mi nic innego, jak powtórzyć to samo o autorze, któremu znakomicie udało się uniknąć nadęcia i uroczo opisać czas, gdy zgraję niezależnych, chodzących samopas indywidualności udało się pedagogom przekształcić w jedną, wielką rodzinę, chłopców zespolonych więzami przyjaźni na dobre i na złe. Ich marzenia o zdobywaniu świata, o barierach, które rozpadną się w pył wobec witalnej siły młodości, zostały niebawem skonfrontowane z ponurą rzeczywistością, jaką zastali poza murami szkoły. Jedni, wraz ze swymi niedawnymi
nauczycielami, klęczeli rzuceni na skraj naprędce wykopanych dołów, z dłońmi związanymi drutem kolczastym wsłuchani w szum lasu, szepczącego o tej, co jeszcze nie umarła, gdy za nią ginęli. Inni, jak Stefan Łaszkiewicz, walczyli na niebie Francji i Anglii, by po zakończeniu wojny przekonać się, że już w Polsce nie są mile widziani patrzeć na „jarmarcznych kuglarzy w swoim ekshibicjonizmie, wywlekających na powierzchnię rany i wrzody na wczorajszym ciele utraconej ojczyzny”. Jan Grudziński napisał zaś do swego serdecznego towarzysza szkolnej doli i niedoli: „wrócimy silniejsi do Polski, niż z niej wyszliśmy. I choć może nie wszyscy wrócimy, to jednak zrozumiesz, Mój Stary, że to jest drobna rzecz w porównaniu z tym, co teraz dopiero nabrało krwi, dźwięku i prawdy – w porównaniu z Ojczyzną”, po czym wyruszył na swój ostatni rejs.
Zamknąwszy Szum młodości powróciło uczucie, które ostatnimi czasy praktycznie nie towarzyszyło mi po przeczytaniu kolejnych książek. Była to swoista tęsknota za bohaterami i żal, że już nie poznam ich dalszych przygód. Że już nie przeczytam o losach Emmerlinga, notorycznie wyrzucanego z klasy za spanie na lekcjach, o bezczelnym figlarzu Braunie, który otrzymał tytuł króla leniów, o Władziu Sobańskim, obiekcie najwymyślniejszych figli czy o Janie Grudzińskim - drobnym, niepozornym, delikatnym, wrażliwym, ale i piekielnie upartym, stanowiącym zarazem najczystszy kruszec. Dzięki książce Stefana Łaszkiewicza cienie przeszłości przezeń wywoływane, stały się mi bliskie, niczym dobrzy znajomi, którzy chcą się podzielić swoją fascynującą historią. Jestem pewien, że myśli zawarte w tych wspomnieniach nie przejdą bez echa i mam nadzieję, że dla wielu czytelników książka ta stanie się tak bliska, jak dla komandora Kudeli. Ja w każdym razie, podobnie jak on, stawiam ją w poczesnym miejscu w mojej prywatnej
bibliotece przekonany do tego, że na pewno do niej powrócę.