Ile zniszczenia wprowadziła w świat cywilizacja białego człowieka? Ilu wspaniałych osiągnięć kultury nigdy nie poznamy ani z nich nie skorzystamy, bo zostały one zmiecione z powierzchni ziemi przez Europejczyków ogarniętych błędnym przekonaniem, że to oni sami stanowią najwyższy stopień rozwoju ludzkości? W książce-wywiadzie Nie myśl, że książki znikną Umberto Eco i Jean-Claude Carriere rozmawiają o destrukcji wspaniałej kultury Majów przez dzikusów – katolickich najeźdźców z Hiszpanii. Dla nich, a także australijskich Aborygenów, z ich kulturą liczącą czterdzieści tysięcy lat (najstarszą zachowaną kulturą na ziemi, odchodzącą właśnie w niepamięć), agresywni przybysze z zewnątrz mogli się wydawać nieokrzesanymi prostakami pochodzącymi z dużo młodszej cywilizacji. A jednak
to ci ostatni mieli narzędzia, które umożliwiły im zwycięstwo nad gospodarzami i wytrzebienie zastanego środowiska. Ta dysproporcja sił bulwersuje, motywuje do ujęcia się za poszkodowanymi nie jako za słabymi ofiarami, a jako za przedstawicielami kultury, która przerasta naszą własną i od której moglibyśmy się uczyć. To główna motywacja przyświecająca Ros Moriarty, autorce Pieśni Aborygenki.
Książka ta nie jest szczegółowym i przemyślnie skonstruowanym reportażem na temat cierpień Aborygenów i zanikania ich kultury, a skrajnie subiektywnym zapisem obserwacji, wrażeń i uczuć zrodzonych wskutek obcowania z ludźmi, którzy, poprzez męża – pół-Aborygena porwanego w dzieciństwie matce – stali się także jej rodziną. Dlatego nie znajdziemy tu starannie udokumentowanej historii prześladowań rdzennej ludności Australii z wypunktowanym programem jej ochrony. Zamiast tego – bardzo emocjonalne podejście do jednego z plemion, które dzięki powiązaniom rodzinnym autorki daje poznać z bliska tworzące je osoby, obdarzając zaufaniem, którego bezstronny badacz z daleka mógłby nie otrzymać. Choć nie jest to takie pewne – opowieść Moriarty o plemieniu Yanyuwa pozwalają przypuszczać, że ci szczodrzy, mądrzy i przyjaźni ludzie z chęcią odkryliby swój świat także przed innymi. Zwłaszcza przed białymi współmieszkańcami kontynentu – ci jednak nie chcą słuchać.
Ros poznała Johna, swego przyszłego męża, w lokalnym Departamencie do Spraw Aborygenów. Ten związek nie tylko przyniósł jej osobiste szczęście, ale też silnie wpłynął na całe jej życie, łącząc ją i trójkę dzieci, które wkrótce przyszły na świat, z aborygeńską rodziną z północy kraju i uwrażliwiając ją na tematykę związaną z rdzenną kulturą, która stała się inspiracją do stworzenia wraz z mężem Balarinji – studia designu czerpiącego z kolorystyki Australii i tradycji aborygeńskich. John przeżył wielką tragedię: jako czterolatek o nieco jaśniejszej karnacji (po ojcu Irlandczyku) został porwany przez białych w ramach polityki rządu australijskiego. I chociaż później odnalazł swą czarnoskórą matkę, ona nigdy nie przestała opłakiwać utraconego chłopczyka. A biali decydenci twierdzili, że kobiety aborygeńskie szybko zapominają o własnych dzieciach – odmawiali im zatem uczuć, które charakteryzują nawet zwierzęta.
Zadziwia buta i pycha tych, bądź co bądź, przybyszów – czym jest bowiem dwieście lat obecności białych na kontynencie australijskim wobec dziesiątek tysięcy lat rozwijania się kultury tubylczej? Podobnie jednak jak lud Ainu w Japonii zepchnięty na najdalszą północ kraju, tak i Aborygeni w Australii spychani są na margines kontynentu w dosłownym i przenośnym znaczeniu; nie uznaje się starszeństwa obu tych grup, a współczesne społeczeństwo żyje w kompletnym oderwaniu od swojej pierwotnej kultury. W Australii ma to oczywiście dużo bardziej drastyczny wydźwięk: obok siebie żyją dwa skrajne światy, czarny i biały, nie komunikując się ze sobą. Aborygeński świat zanika, w czym pomaga mu stoicyzm samej rdzennej ludności i opieszałość rządu, nie mającego pomysłu na efektywną ochronę umierającej kultury. Biały świat karmi się poczuciem wyższości wobec „dzikusów”, nie widząc, że sam odcina się od bogatej duchowości i historii własnego kraju, od skarbów, które rdzenna ludność chętnie by mu ofiarowała, gdyby tylko
się nimi zainteresował. W ten sposób współczesne społeczeństwo australijskie niesłychanie spłyca samo siebie. Ogromna szkoda: „zobaczyłam, jak bardzo historia Europy związana jest z duchem jej miejsc. Poczułam, że mojemu własnemu krajowi brakuje takich związków” mówi Ros Moriarty, raz po raz podkreślając, jak bardzo dotkliwy jest brak takich więzi i jakim smutkiem napawa ją los Aborygenów.
Czy można coś zdziałać w tej sytuacji, jeśli sama młodzież aborygeńska nie jest już zainteresowana spuścizną dziadków, a co dopiero biała ludność australijska?Czy zachowywać kulturę na siłę, tworząc rezerwaty i skanseny, czy pozwolić jej odejść z godnością i zrozumieniem, że na tym polega cykl życia? Czy dopiero jej utrata sprawi, że Australijczycy zrozumieją, co zaprzepaścili? A może Ros Moriarty idealizuje Aborygenów, ponieważ znajduje pod silnym wpływem historii męża? I takie myśli mnie czasami nachodziły przy czytaniu tej napisanej nieodmiennie wysokim tonem książki, choć takie podejrzenia są raczej nieuzasadnione. Serdeczność Aborygenów, piękno ich zasad – wyrażanych na początku rozdziałów krótkimi sentencjami, nad którymi zatrzymywałam się na dłużej – mówiących o miłości, dzieleniu się i przebaczaniu nie wydają się produktem na pokaz. Nie tylko ta kultura, ale i nieuładzona natura Australii jest tu przedstawiona w sposób bardzo plastyczny – jej opisy są tak poetyckie i misterne, że szczególny ukłon
należy się tłumaczowi, Andrzejowi Wajsowi, który musiał podołać pewnie niełatwemu zadaniu, przekładając je na język polski. Dzięki temu mamy zmysłową ucztę dla miłośników Australii wraz z zaproszeniem, by zadumać się nad odchodzącą kulturą – chociaż tyle można jej ofiarować, jeśli ratunek rzeczywiście nie jest już możliwy.