Pierwszy tom Zadry to najlepsza polska powieść, jaka miałam okazję przeczytać w ubiegłym roku. Wydawać by się mogło, że tom drugi, jako finałowy, przynoszący wyjaśnienia wszystkich zagadek, może być tylko lepszy – a w najgorszym przypadku równie dobry. Jak to jednak podejrzanie często bywa z „oczywistymi oczywistościami”, tak i ta, ku mojemu rozczarowaniu, nie wytrzymała w konfrontacji z rzeczywistością.
Maurice Dalmont w tej odsłonie z detektywa-amatora przeistacza się w awanturnika od siedmiu boleści, a jego wzorem na nowej ścieżce „kariery” zostaje bohater groszowych powieści przygodowych, wesoły dragon z Szampanii. Tylko że z Dalmonta taki łotrzyk, jak z wesołego dragona fizyk. Ta wymuszona okolicznościami przemiana miała zapewne być komiczna, w efekcie jednak Dalmont został bezradną kukiełką, we wszystkim słuchającą swojego służącego, bardziej doświadczonego w ciemnych sprawkach. Niby wszystko zgodnie ze schematem gatunkowym – niesłusznie oskarżony o zabójstwo swojego mentora, profesora Beaulaya, szlachetny młodzieniec, umykając przed manipulowanymi stróżami prawa, musi schwytać prawdziwych sprawców. Nie tylko po to, by ocalić własną błyskotliwą głowę, ale również by zapobiec wykorzystaniu przeciwko francuskiej armii złowrogiej potęgi etherowej szpili, którą pomógł wynaleźć. Chcąc nie chcąc, jest zatem współodpowiedzialny za tragiczne skutki jej użycia. Tym bardziej, że z naiwnością szczura
laboratoryjnego zafascynowanego piękną i inteligentną kobietą, która raczyła okazać mu zainteresowanie, osobiście dostarczył głównemu rosyjskiemu agentowi wskazówki niezbędne do wykorzystania rewolucyjnego wynalazku w celach bojowych. A jednak, krucjata Dalmonta, choć słuszna, nie ma w sobie niezbędnego elementu konwencji łotrzykowskiej, jaki stanowi dynamika. Chyba, że za dynamiczne można uznać regularne kursy do lombardu, które młodzieniec odbywa celem zastawienia coraz to nowych składników rodzicielskiego majątku. Z czegoś w końcu musi opłacać siłę fachową w postaci najemników. Obowiązkowego heroicznie bezsensownego szturmu na zlokalizowaną z trudem kryjówkę przeciwnika także nie zabrakło. Jednakowoż szturmujący nie wynoszą z tej spektakularnej akcji nic prócz – w najlepszym wypadku – ciężkich ran, które następnie wypada zaleczyć, co skutkuje kolejną przerwą w działaniach. Wątek ten, jednym słowem, rozłazi się w szwach i to na długo przed wysoce dyskusyjnym z czysto logicznego już punktu widzenia
zakończeniem. Przejście z kryminału w powieść awanturniczą zdecydowanie nie wyszło mu na dobre.
Nieco lepiej wypadają na tym tle dalsze losy pułkownika Stanisława Tyca w Nowej Europie. Przede wszystkim, w wyniku przypadkowego acz fortunnego przechwycenia przez siły Legii Nadwiślańskiej tajnej dokumentacji pruskiego sztabu, zostaje mu zlecona poufna misja. Pułkownik ma znaleźć i wyeliminować swoją osobistą Nemezis – rosyjskiego sotnika Iwana Woronienkę, z którym spotkał się już w trakcie kampanii rosyjskiej. W świetle zdobytych dokumentów sztab daje w końcu wiarę dawnym relacjom Tyca o nadnaturalnych zdolnościach Rosjanina, potrafiącego ożywiać zmarłych. „Program badawczy” w rosyjskim i pruskim wojsku, mający na celu stworzenie „regimentów wtórnego zaciągu”, znajduje się już w daleko bardziej zaawansowanym stadium niż ktokolwiek w armii Davouta podejrzewa. Niedługo po odłączeniu się Tyca, Francuzów spotyka przykra niespodzianka – musza stawić czoła przeciwnikowi nielękającemu się śmierci – regimentom ożywionych trupów.
Sama konfrontacja z Woronienką, która zapowiadała się na kulminacyjny punkt tego wątku, wypada mimo wszystko dosyć blado. Za łatwo, po wszystkich wcześniejszych okropnościach, przychodzi Tycowi i jego podkomendnym to zwycięstwo. Bardziej wymagające okazuje się w ostatecznym rozrachunku samotne przedzieranie się francuskiego batalionu przez dzikie, niedostępne puszcze Nowej Europy. A w sztabie, gdy po tygodniach poniewierki w końcu się tam melduje, nie czekają na pułkownika Stanisława gratulacje i ordery, ale sroga reprymenda od niechętnego mu Axamitowskiego i surowe służbowe konsekwencje. Zbliża się decydująca bitwa, wszystko wskazuje na to, że będzie miała miejsce na granicy Nowej Polski, mitycznej niemalże krainy, wytęsknionej przez każdego żołnierza Legii Nadwiślańskiej. Czy legioniści masowo polegną tuż przed końcem długiej i trudnej drogi? Czy zdołają mocą straceńczej, romantycznej fantazji pokonać przeważające siły przeciwnika, wzmocnione oddziałami ożywionych trupów? A to nie wszystkie asy, które
połączony sztab rosyjsko-pruski chowa w rękawie...
Największą słabością drugiego tomu jest jednak zakończenie – spektakularne, nieoczekiwane, ale też kompletnie nielogiczne i mające wszelkie najgorsze cechy deus ex machina. Budzi pewne skojarzenia z najnowszą odsłoną przygód Indiany Jonesa, niestety, więcej, poza tym, że zdecydowanie nie jest to komplement, zdradzić nie mogę, zatem trudno mi będzie zarzut szerzej uzasadnić. Nie pada też jednoznaczna odpowiedź na pytanie, jakiż to kataklizm odwrócił bieg historii w Nowej Europie: nie dostajemy nic poza niejasnymi sugestiami, a szkoda. Koniec i bomba, a kto czytał, ten się zawiódł. Czasami bomba w zakończeniu nie wystarczy.