Trwa ładowanie...
d25f8dz
recenzja
08-11-2013 13:35

Komputer czyha na nasz rozum i serce?...

d25f8dz
d25f8dz

Jeżeli widzicie te słowa, szanowni Czytelnicy, oznacza to, że - podobnie zresztą, jak autorce niniejszego tekstu – najprawdopodobniej grozi Wam straszliwa przypadłość, wymieniona w tytule omawianej publikacji. Nie oburzajcie się, zaraz wyjaśnię, w czym rzecz: otóż jeśli jesteście na tyle zadomowieni w sieci, by szperać po ulubionych serwisach w poszukiwaniu interesujących treści, na przykład informacji o książkach, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że spędzacie na tym zajęciu całkiem niemało czasu. A ponadto chyba nie jest to Wasza jedyna aktywność internetowa; jeśli nawet należycie do tych nielicznych oryginałów, którzy uporczywie wzbraniają się przed założeniem konta na Facebooku, to pewnie korzystacie z jakiegoś innego serwisu społecznościowego czy też skupiającego profesjonalistów z Waszej branży, robicie zakupy w sklepach internetowych, macie przynajmniej jedną skrzynkę mailową. Może też uznaliście, że środowisku wyjdzie na dobre, jeśli zrezygnujecie z kupowania papierowych gazet i zamiast tego
czytacie ich wydania cyfrowe – wszystko jedno, czy na ekranie komputera, tabletu czy smartfona. A czy nie macie przypadkiem w samochodzie nawigacji satelitarnej? Nie wyszukujecie w telewizji internetowej opuszczonego odcinka ulubionego serialu? I czy nie grywacie przynajmniej od czasu do czasu w gry komputerowe, a jeśli nie Wy, to Wasz współmałżonek, rodzeństwo, dzieci? No właśnie… Gdyby tak zliczyć czas spędzany przez statystycznego Europejczyka na korzystaniu z cyfrowych mediów – a weźmy pod uwagę, że dotychczas była mowa tylko o niezawodowym aspekcie tego zjawiska, choć przecież ogromna liczba ludzi musi używać komputera w pracy, czasem przez wiele godzin dziennie – mogłoby się okazać, że jest on dłuższy, niż przeznaczony na sen… A i tego nam mało; niejeden z nas żywi mocne przekonanie, że nowoczesna szkoła to taka, w której przed każdym uczniem leży laptop, ba, że już w przedszkolu dzieci powinny mieć dostęp do komputerów, z pomocą których będą szybciej i łatwiej osiągały dojrzałość szkolną.

Manfred Spitzer, niemiecki naukowiec znany w swojej ojczyźnie z krytycznego stosunku do nowoczesnych środków przekazu (w tym telewizji), z pełnym profesjonalizmem i z nieskrywaną pasją próbuje przekonać czytelników, że nie tędy droga. Jego zdaniem zbyt pochopnie uwierzyliśmy w edukacyjną wartość komputerów, które w rzeczywistości więcej przynoszą szkody, niż pożytku, zwłaszcza w połączeniu z pozostałym cyfrowym oprzyrządowaniem w postaci komórek, odtwarzaczy mp3, „GPS-ów”, konsoli do gier i czego tam jeszcze dusza zapragnie. Czy ma rację?

Przynajmniej w pewnych punktach swego wywodu – tak. Bo chyba nikt rozsądny nie zakwestionuje stwierdzenia, że dziecko poniżej drugiego roku życia wcale nie rozwija się szybciej, jeśli mu się pozwala przez kilka godzin dziennie patrzeć w telewizor. I że w zasadzie nie ma potrzeby wykorzystywania komputerów do nauczania, a tym bardziej dla rozrywki dzieci przedszkolnych. To jest wiek, kiedy się powinno poznawać świat zmysłami, a zabawa powinna być spontaniczna, dająca ujście rozwijającym się uzdolnieniom i pole do popisu dla wyobraźni. Nie ulega też wątpliwości, że nadmierne przywiązanie do telewizora/ komputera/ konsoli wymusza siedzący tryb życia, który w najlepszym razie skutkuje słabszą sprawnością fizyczną, a w najgorszym – mnóstwem różnych zdrowotnych przypadłości, wśród których poczesne miejsce zajmuje otyłość i wszystkie choroby z niej wynikające (możemy dorzucić jeszcze problemy z kręgosłupem czy hemoroidy). Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że tychże samych dolegliwości może się nabawić i
uczeń/ student/pracownik, który analogiczną ilość czasu poświęci zgłębianiu wiedzy/wykonywaniu swych zadań metodami tradycyjnymi; krzesło jest krzesłem, czy się na nim siedzi przed komputerem, czy przed biurkiem zarzuconym książkami i notatkami… Rozsądnym posunięciem profilaktycznym wydaje się więc raczej nie tyle wyrugowanie komputerów z domów i szkół, ile stworzenie dzieciom i młodzieży warunków do odpowiedniej aktywności ruchowej i twórczej rozrywki. Podobnie ma się sprawa z niedostatkiem snu: nikt nie zaprzeczy, że jest on szkodliwy dla naszego zdrowia – ale szkodliwy jest bez względu na to, czy wynika z nocnych sesji gier komputerowych lub surfowania po sieci, czy (ku rozpaczy wszystkich nałogowych czytelników!) z zaniedbywania snu na rzecz lektury, czy też z włóczenia się po klubach i dyskotekach.

Kolejna teza nie do obalenia głosi przewagę tradycyjnych metod uczenia się, wykorzystujących zarówno zmysł wzroku/słuchu, jak i różnorodną aktywność manualną, nad programami ograniczającymi tę ostatnią jedynie do klikania myszką czy dotykania ikonek na ekranie. I sam autor, i spora część czytelników słusznie obawia się, że nadmierna ufność w potęgę elektronicznych multimediów może stworzyć generację ludzi niewykorzystujących możliwości własnej pamięci i w pewnym sensie niepiśmiennych. Spitzer nie napomyka co prawda o takiej ewentualności, ale my pójdźmy dalej i wyobraźmy sobie, że nagle jakaś katastrofa powoduje wielotygodniowy brak prądu i zanik sygnałów satelitarnych. Nie działają komórki i komputery, nie mówiąc już o dostępie do internetu. A cała infrastruktura państwa czy regionu obsadzona jest ludźmi, którzy praktycznie nie umieją ręcznie pisać, nie potrafią bez kalkulatora dokonać przeliczeń bardziej skomplikowanych niż mnożenie liczb jednocyfrowych, nie pamiętają żadnego numeru telefonu, nie mówiąc o
przepisach prawnych, dawkach lekarstw czy też recepturach potraw – przecież wszystko było na chipach i dyskach… Lekki horrorek, nieprawdaż? (a że coś w tym jest, chyba nie zaprzeczymy; konia z rzędem temu, kto potrafi podać z pamięci więcej niż trzy numery telefonów zapisanych w jego komórce!).

d25f8dz

Bez wątpienia porozumiewanie się z innymi ludźmi „na skróty” za pomocą SMS-ów czy komunikatorów typu „Gadu-Gadu” oraz dyskutowanie na forach internetowych, których administratorzy ani użytkownicy nie zwracają uwagi na poprawność wypowiedzi, na dłuższą metę doprowadza do posługiwania się językiem uproszczonym, wręcz okaleczonym – z błędami ortograficznymi, interpunkcyjnymi, stylistycznymi. I na tym rzeczywiście gotowa ucierpieć najmłodsza generacja (bo ci użytkownicy Internetu, których za młodu nauczono używać ojczystej mowy w sposób poprawny, raczej więcej zapłacą za SMS-y i zrezygnują z grup dyskusyjnych, w których króluje niechlujstwo językowe, niż zaczną produkować wypowiedzi sugerujące półanalfabetyzm).

Nie da się też zaprzeczyć, że tzw. wielozadaniowość, czyli zaangażowanie mózgu w kilka operacji naraz (w domyśle: przy użyciu kilku różnych urządzeń elektronicznych), powoduje rozproszenie uwagi i w konsekwencji gorsze przyswojenie obserwowanych treści/ niedociągnięcia w wykonywanych zadaniach. Ale dotyczy to także sytuacji, kiedy elektronika w ogóle nie wchodzi w grę; czyż nie widzieliśmy w komediach scen, w których jakiś ważny urzędnik równocześnie dyktuje pismo sekretarce, rozmawia na przemian przez dwa telefony i robi notatki w terminarzu? A i uczeń, który na lekcji gra z kolegą w okręty, używając do tego tradycyjnej kartki i ołówka, niewiele z wykładu zapamięta…

Troszkę trudniejsza do obrony jest sugestia, jakoby uczniowie grający w gry komputerowe z założenia mieli wykazywać się gorszymi wynikami w nauce. Zresztą i sam autor przyznaje, że „doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny (…), nietrudno się więc domyślić, że czas poświęcany przez nich na gry jest tym czasem, którego brakuje potem na odrabianie zadań domowych i pogłębianie przerabianego materiału”. Gdybyż jeszcze wspomniał, że w czasach jego dzieciństwa można było napisać dokładnie to samo, w miejsce gier wstawiając nazwę zupełnie innego rodzaju aktywności! (reprezentuję tę samą generację i dobrze pamiętam kolegów łajanych przez rodziców i nauczycieli, że tylko „rżnięcie w piłę” im w głowie, a promocja do następnej klasy wisi na włosku …)

Analogicznie ma się rzecz z kolejną tezą, głoszącą, iż korzystanie z komputerowych rozrywek prowadzi do izolacji społecznej. Z jednej strony jest zrozumiałe samo przez się, że jeśli człowiek za wiele czasu spędza przed monitorem, proporcjonalnie mniej czasu ma na życie rodzinne i aktywność towarzyską. Ale z drugiej, to samo go spotka, jeśli będzie maniakalnie grał na wyścigach konnych albo wysiadywał z wędką nad rzeką. Problem więc może nie tyle w aktywności, co w ilości poświęcanego na nią czasu i uszeregowaniu jej pomiędzy innymi priorytetowymi zadaniami… Kontrargument wysunięty przez naukowców z innego ośrodka – a oparty o badania przeprowadzone w imponującej liczebnie (ponad 5 tys.) grupie nastolatków, w której nie wykazano zależności między czasem poświęcanym na zajmowanie się cyfrowymi mediami a liczbą przyjaciół – zbija autor okropnie demagogicznym rozumowaniem. Twierdzi bowiem, że pytanie ankietowe badaczy z Lüneburga („Ilu masz przyjaciół? – [A] ani jednego; [B] jednego; [C] dwoje lub troje; [D]
czworo lub więcej”) zostało wadliwie skonstruowane, „gdyż pomiar nie obejmował tego obszaru, w którym zachodzą rzeczywiste zmiany mierzonej wartości”. Na dowód porównuje je z wymyślonym przez siebie badaniem, w którym próbuje się ocenić występowanie w populacji różnicy wzrostu między mężczyznami i kobietami, każąc im sklasyfikować swój wzrost w jednej z podanych kategorii (<150 cm, 150-155 cm, 155-160 cm, >160 cm) i dochodzi do częściowo fałszywego wniosku, iż „wzrost ponad 90% obywateli przekracza 160 cm, przy czym nie odnotowano znaczących różnic między mężczyznami i kobietami”. Czytelnik nieobyty w metodyce badań naukowych może poczuć się w pełni przekonany, zwłaszcza gdy połączy te argumentację z równie wymownym tytułem podrozdziału („Nie pozwólmy się ogłupiać targowym krzykaczom”) i z sugestią, iż zespół z Lüneburga, choć wykonywał badania na zlecenie Kasy Chorych, mógł był być opłaconym przez „cyfrowe lobby”. Rzecz jednak w tym, że dowodzenie przeprowadzone przez Spitzera jest pozbawione sensu. O ile
bowiem wzrost jest parametrem ściśle definiowalnym, o tyle przyjaźń to pojęcie abstrakcyjne, którego definicji może być kilka czy nawet kilkanaście, a co za tym idzie, odpowiedź na pytanie o liczbę przyjaciół może być bardzo różna, w zależności od tego, jaką definicję uznamy za właściwą. W wieku nastoletnim kryteria uznania kogoś za przyjaciela bywają znacznie luźniejsze od tych, które przyjmiemy jako osoby dorosłe – toteż mogłoby się okazać, że jeśliby lüneburskie pytanie zadano ludziom po sześćdziesiątce (w której to grupie mało kto korzysta z cyfrowych mediów, a tym bardziej ich nadużywa), najczęstsza byłaby odpowiedź C lub nawet B. Ciekawe, jakie odpowiedzi uznałby autor za „obszar, w którym zachodzą rzeczywiste zmiany mierzonej wartości” – czy jego zdaniem izolacja społeczna zaczyna się od mniej niż dziesięciorga, a może mniej niż pięćdziesięciorga przyjaciół? Bo na przykład moim zdaniem ktoś, kto na takie pytanie odpowiada liczbą dwucyfrową, myli przyjaźń ze zwykłą koleżeńską zażyłością… A lepiej mieć
dwoje prawdziwych przyjaciół, niż dwustu kumpli, z których żaden nie sprawdzi się w przysłowiowej biedzie! Może trochę za dużo uwagi poświęciłam temu skromnemu rozdziałkowi, ale nie lubię, gdy ktoś zarzuca komuś innemu fałszowanie danych, sam posługując się fałszywą argumentacją.

d25f8dz

Podejrzewam, że zwolenników teorii autora i tak nie przekonam, by spojrzeli na nią nieco krytyczniejszym okiem, a przeciwników, że nie trzeba jej globalnie odrzucać. Ale chyba do każdego dotrze najważniejszy (przynajmniej w mojej opinii) przekaz tej publikacji: od dawna wiadomo, że co za dużo, to niezdrowo, i odnosi się to również do wszelkich aktywności z udziałem komputera – najważniejsze więc zachować rozsądek, zwłaszcza gdy chodzi o najmłodszych. I drugi, trochę zagubiony w tekście, a szkoda, bo prawie równie ważny: „do umiejętnego obchodzenia się z danymi w sieci potrzeba solidnego wykształcenia i przede wszystkim pewnej elementarnej wiedzy w obszarze, w którym poszukujemy dokładnych informacji”. Choćby dla nich dwóch warto przeczytać „Cyfrową demencję”.

d25f8dz
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d25f8dz