„Mój ojciec właśnie stał się ciałem. Do wyniesienia” - pisze Inga Iwasiów, którą ta wiadomość zastała w pokoju hotelowym w Gdyni.
„Umarł mi. Notatnik żałoby” to mocna opowieść o tym, z czym zmierzyć się nie sposób. A przecież każdy musi.
„Napisałam tę książkę w ciągu paru miesięcy po śmieci ojca. Ma rytm braku i rozpaczy. Nie pisałam autoterapeutycznie, ale tym bardziej nie po to, by przerobić doświadczenie w literaturę. Pisałam, bo nie mogłam robić nic innego” – wyznaje pisarka i równocześnie badaczka literatury. Brak dystansu niesie wiele zagrożeń. Jednak Indze Iwasiów – z wielką świadomością operującej słowem – udało się je ominąć. A przecież wiele rzeczy wykrztusiła, wygadała, wypłakała.
Jej ojciec był zegarmistrzem. Domowe zegary nakręcał tak, by biły w półsekundowych odstępach. Po jego śmierci czas zaczął płynąć... jakoś inaczej. „Mama się w tym pogubiła, nie może złapać rytmu. Czeka na podpowiedź”.
Na podpowiedź w setkach innych kwestii czeka też córka, która bardzo się pilnuje, by w mieszkaniu rodziców „nie zajmować jego miejsca i miejsca naprzeciw jego braku”.
Co z tego, gdy on wychodzi z tylu zakamarków...
„Przymierzam strój Chinki na przedszkolny bal. Uśmiecham się do taty. Podpisuję akt ślubu. Uśmiecham się do taty. Wychodzę ze szpitala z dzieckiem na ręku. Uśmiecham się do taty. Leczę kaca w Wigilię. Uśmiecham się do taty”.
Co jakiś czas błyskają wspomnienia, od których uciec się nie da. I wyraźniej prezentują się części jego, z których zbudowana jest ona.
„Często marzł, to też mam po nim. Chciałabym go przykryć, nasunąć mu na czoło czapkę narciarską, dać koc, dolać do herbaty koniaku”.
„Udałam mu się, ale ponieważ byłam jego, musiałam mieć gen niepewności, samotności, odrzucenia”.
Pojawiają się pytania śmiesznie codzienne: Co zrobić z jego ubraniami? Jak zlikwidować jego warszat? Kiedy wypada szlochać? Potem nadchodzi czas tych trudniejszych. I palący brak odpowiedzi. Co robić, gdy zostaje się w pustym mieszkaniu „bez potrzeby przygotowania obiadu, bez pomysłu na resztę życia”? Czy pożegnaliśmy się należycie? I czy należycie to zawsze nie jest za mało?
W notatniku Ingi Iwasiów jest mnóstwo rozmyślań o czasie przyszłym niemożliwym i o przeszłości nienaprawialnej. O tym, jak trudno przestać czekać. Są niedoczytane maile (by nad sobą nie płakać) i środki uspokająjące, od których nie każde zdanie klei się do kolejnego. Wstydliwe wydarzenie z przeszłości, o którym chciałoby się nie pamiętać. Wracające jak wyrzut sumienia, mimo że ojciec powiedział tylko: „Wolałbym nie wiedzieć”.
Wieczorne telefony, których już nie będzie. Zdjęcia, na które nie da się patrzeć, bo to „jakbym musiała najpierw pochować ciepłe spojrzenie ojca”. I zdanie, które przez nieznających tej sytuacji zostanie uznane za pretensjonalne: „Kiedy mama w sali pożegnań mówiła >mój koteczku<, pękło mi serce”.
Ojciec pisarki późno stał się molem książkowym. Czy aby nie z miłości dla córki? Z szacunku dla jej pracy?
U Iwasiów najcelniejsze są krótkie zdania. Trudno opowiedzieć o wszystkich emocjach, które zamykają się w wyznaniu: „Tylko przed nim nie miałam tremy”. Albo w tym niesionym przez echo dzieciństwa wołaniu: „Tatulek, nie zostawiaj mnie, nie zostawiaj, tatulek!”.
„Umarł mi. Notatnik żałoby” to książka o tym, jak bardzo jesteśmy zbudowani z naszych bliskich. I o tym, czego nawet śmierć nie unieważnia. O przemijaniu, a dająca nieśmiertelność.