Trwa ładowanie...
recenzja
18-04-2016 13:19

Kolebki geniuszy – prawda czy mit?

Kolebki geniuszy – prawda czy mit?Źródło: Inne
d4kd1po
d4kd1po

Skąd się biorą geniusze? Wszystko jedno, plastyczni, techniczni, muzyczni czy polityczni? Głupie pytanie, można by odpowiedzieć. Wiadomo, że stąd, co i wszyscy inni ludzie. A jednak, o ile karnacja, kolor oczu i włosów, wzrost etc. dadzą się w jakiś sposób wyjaśnić czynnikami genetycznymi, o tyle przy zdolnościach – cóż dopiero ponadprzeciętnych! – trudno się dopatrzeć choćby jednej prawidłowości. Gdyby istniały geny warunkujące talent, pasję twórczą i pomysłowość, niewykluczone, że dałoby się połączyć ze sobą rodowody wszystkich wybitnych w danej dziedzinie postaci.

A tymczasem Einstein nie miał nic wspólnego z Archimedesem, Rodin z Fidiaszem, Piłsudski z Aleksandrem Wielkim i tak dalej, przynajmniej w sensie genetycznym. Skoro więc nie dziedziczenie, to może środowisko? Pochodzenie z uprzywilejowanych warstw społeczeństwa na pewno sprzyjało nabywaniu wiedzy i umiejętności, bez których przynajmniej w pewnych dziedzinach niewiele się dało osiągnąć, ale nawet w czasach skrajnie nierównego dostępu do edukacji szczególnie wybitnym jednostkom udawało się jakoś wypłynąć na wierzch, a w miarę egalitaryzacji nauczania te różnice stały się coraz mniej widoczne. To chyba zły trop. W takim razie… może miejsce? Może wystarczy się gdzieś urodzić albo gdzieś zamieszkać, żeby niezwykła aura miasta czy regionu wydobyła z człowieka to, co gdzie indziej nie miałoby szans się ujawnić?

Tym właśnie tropem próbuje pójść amerykański dziennikarz Eric Weiner, który zdążył już zasłynąć podobnymi poszukiwaniami w obszarze szczęścia („Geografia szczęścia”) i religii („Poznam sympatycznego Boga”). Wytypowawszy kilka szczególnych miejsc, w których – czy to na przestrzeni wieków, czy w jakiejś jednej konkretnej epoce historycznej – pojawiło się ponadprzeciętne nagromadzenie ludzi o niepowszednich zdolnościach i umiejętnościach, odwiedza je po kolei, zgłębiając ich dzieje, chłonąc atmosferę i szukając wpływów geniuszu dawnych mieszkańców na życie obecnych. Jest to eksploracja dość chaotyczna, niewiele mająca wspólnego z metodyką badań naukowych; ale przecież Weiner nie prowadzi tych poszukiwań z zamiarem pisania pracy doktorskiej czy dołożenia swojej cegiełki do jakiegoś globalnego projektu statystycznego – działa posiłkując się zwykłą ludzką ciekawością świata, a skoro tak, wolno mu iść na żywioł. Jednego dnia włóczy się po Atenach z imiennikiem słynnego filozofa, drugiego bierze udział w sympozjonie
(niech nas nie zmyli podobieństwo do powszechnie znanego „sympozjum”, czyli spotkania naukowców, obradujących nad jakimś stosunkowo wąskim zagadnieniem czy grupą zagadnień; związek etymologiczny jest niewątpliwy, ale starożytni Grecy i ich współcześni naśladowcy pod nazwą tego przedsięwzięcia ukryli nieco inne aktywności), trzeciego kosztuje potraw przyrządzanych według receptur z czasów Sokratesa. Ten sam schemat, a raczej brak schematu, powtarza w innych miejscach: Hangzhou, Kalkucie, Wiedniu, Edynburgu, Florencji, Dolinie Krzemowej. Wspomina postacie wszystkim znane – Mozarta, Freuda, Darwina, Michała Anioła, Einsteina – ale i takie, o których przeciętny mieszkaniec świata zachodniego nigdy nie słyszał, jak „gubernator Hangzhou, poeta, malarz, pisarz, podróżnik i inżynier” nazwiskiem (naprawdę!) Su Shi. Czyta dzieła sprzed stuleci i prace współczesnych psychologów i socjologów. Zwiedza muzea, uczelnie, galerie sztuki, dyskutuje z rodakami tropionych geniuszy i z imigrantami osiadłymi w odwiedzanych
miastach.

Czy udało mu się w trakcie tych podróży dojść do jakichś konkretnych wniosków, a jeżeli tak, to do jakich – nie trzeba w tym momencie zdradzać (choć pewnie czytelnicy sami podejrzewają, że uniwersalnej recepty na genialność raczej nie dostaną). Ważniejsze jest to, co można przez lekturę zyskać.

Przyjemność – tak, aczkolwiek nie da się ze stuprocentową pewnością przewidzieć, czy każdy będzie zadowolony. Bo, na przykład, dla jednego tekst może być zbyt monotonny, dla innego za bardzo najeżony dygresjami, innemu znów może przeszkadzać nieco egocentryczne jego zorientowanie (kogo, u licha, obchodzi, że autor, posłyszawszy stwierdzenie, którego się nie spodziewał, „niemal wypluwa łyk herbaty, który właśnie miał przełknąć”?), a kolejnemu – styl narracji dążący do rozbawienia i wyluzowania czytelnika w ten sam charakterystyczny sposób, w jaki robią to ze słuchaczami amerykańscy prezenterzy telewizyjni, („Nie zrozumcie mnie źle, jestem gorącym zwolennikiem modnych dodatków, ale te trumienne obroże nie plasują się wysoko na mojej liście życzeń”).

d4kd1po

Ale prócz tego – wiedzę. Nie z jednego konkretnego obszaru, nie podręcznikowo usystematyzowaną, tylko wyrywkową: szczypta tego, szczypta owego, i jeszcze czego innego. Na nic nam to? Skądże, czasem właśnie takie przychwycone gdzieś kątem oka informacje wbijają nam się w pamięć na dłużej, niż inne, przyswajane celowo i z mozołem. Co więcej, pobudzają chęć poznania – bo skoro przeczytaliśmy maleńki skraweczek tego, czego można się o kimś czy o czymś dowiedzieć, to czemu nie sięgnąć po obszerniejsze źródła? (a bibliografia jest wyborna, siedem i pół stroniczki drobnym drukiem, i do tego część pozycji dostępnych w polskich przekładach!). Przynajmniej tę jedną cechę będziemy mieć wspólną z geniuszami!

d4kd1po
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4kd1po