Pod koniec stycznia do kin trafił film Droga do szczęścia. Tandetny tytuł, hollywoodzka obsada i komercyjny charakter produkcji mylą. Film stanowi adaptację powieści Richarda Yatesa – książki będącej jednym z najważniejszych dzieł literackich ubiegłego stulecia. Yates opisuje świat z perspektywy szczegółu. Opowiada o życiu w detalach – o godzinach, minutach, sekundach, które miast tworzyć jednolitą całość różnicują się w swoim sensie. Pisarz odsłania doniosłość tkwiącą w prozaiczności. Bezceremonialność istnienia przedstawionych postaci czyni powieść autentyczną i nad wyraz możliwą. April i Frank Wheelerowie skupiają się na pozorach życia – biorą ślub, wychowują dzieci i kupują dom na przedmieściach. Są uśmiechnięci, mili, sympatyczni… i nieszczęśliwi. Normalność okazuje się jedynie fasadą, za którą kryje się wyjątkowo skomplikowana i neurotyczna relacja. Wheelerów uwiera miłość; związek, który stworzyli okazuje się dla nich zbyt klaustrofobiczny. Co ciekawe, Sam Mendes, który zekranizował Drogę do
szczęścia, w roli April i Franka obsadził Kate Winslet i Leonardo DiCaprio. Romantyczni kochankowie z Titanica dostali od reżysera kapcie, wygodną kanapę i trawnik przed domem. I co teraz?
Droga do szczęścia to powieść o dojrzewaniu do siebie i do roli, którą powierzyła nam rzeczywistość. Bohaterowie Yatesa chaotycznie poruszają się w tworzonej naprędce codzienności, próbując przestrzegać powszechnie panującego „się”. Jednocześnie odczuwają silny dyskomfort wynikający ze zwyczajności swojego istnienia; wiedzą, że stali się doskonale przeciętni. Wheelerowie krytykują uniform amerykańskiego stylu życia lat pięćdziesiątych i modę na pospolitość. „Do diabła z rzeczywistością! Lepiej mieć śliczne kręte drogi i śliczne małe domki pomalowane na landrynkowy róż i błękit; lepiej bądźmy dobrymi konsumentami, trwajmy we Wspólnocie i wychowujmy dzieci w sentymentalnych banałach. Tatuś jest wspaniałym mężczyzną, bo zarabia na życie, a mamusia wspaniałą kobietą, bo przez wszystkie te lata stoi u boku tatusia – a jeśli stara rzeczywistość wyskoczy zza węgła z okrzykiem: „Bum!”, zajęci naszymi sprawami, udawajmy, że to się w ogóle nie stało.”
Jak słusznie zauważył Richard Ford w przedmowie do książki, typowe definicje krytyczne okazują się bezradne wobec tego dzieła; powieść opiera się wszelkim próbom klasyfikacji. Osobiście zaryzykowałabym porównanie twórczości Richarda Yatesa do tekstów Michela Houellebecqa. Demitologizacja współczesności, krytyka refleksji (lub też braku refleksji) Zachodu, studium samotności w tłumie. Obydwaj pisarze kontestują rzeczywistość, która umyka ogólnie pojętym sensom i demaskują bezcelowość życia. Na całe szczęście w tym zgoła „niedobrym” świecie powstają chociaż dobre książki.