To nie jest łatwa miłość, ale za to na całe życie. Narratorka najnowszej powieści Hallgrimura Helgasona w pierwszych latach życia została naznaczona na zawsze. Gdziekolwiek rzucił ją los, a miotał po trzech kontynentach, zawsze punktem odniesienia i życiową kotwicą było dla niej wspomnienie północnej wyspy, na której czas płynie powoli, kobiety wypływają na rybackich łodziach daleko w morze, a książkę telefoniczną można recytować jak sagę o bohaterach (chociaż jest o wiele krótsza).
Życie Herry, kobiety twardej, niezależnej, inteligentnej, ironicznej i, mimo licznej rodziny, bardzo samotnej, stanowi zwierciadlane odbicie dziejów jej ojczyzny. Herra urodziła się osiemdziesiąt lat temu, kiedy Islandia była jeszcze peryferyjną wyspą Królestwa Danii. Dzieciństwo przyniosło jej skrajne doświadczenia: życie w rybackiej wiosce i w ambasadorskiej rezydencji w Kopenhadze. Ojciec – pół-Islandczyk, pół-Duńczyk, dał się uwieść nordyckiej mitologii i faszystowskim snom o potędze, po czym, w hitlerowskim mundurze, wylądował w śniegach Rosji. Matce udało się dotrzeć do Islandii, zajętej przez Anglików (ta odmienność wojennych losów wyspy i metropolii zaważyła w pewnym stopniu na secesji Islandii i wyniku referendum niepodległościowego, a także, toutes proportions gardées, na małżeństwie rodziców głównej bohaterki). Nastoletnia Herra przeżyła wojenną odyseję, która naznaczyła całe jej późniejsze życie beatniczki, wielokrotnej mężatki, zawiedzionej matki, silnej kobiety czerpiącej z życia pełnymi
garściami. Teraz Herra zbankrutowała, zupełnie jak jej rodzinna wyspa, i, podłączona do socjalnej kroplówki, dożywa swoich dni w cudzym garażu. Wciąż drapieżna, przewrotnie inteligentna, krucha i twarda jak nadbrzeżna skała.
Halgrimur Helgasson przemawiający głosem ekscentrycznej staruszki jest lepszy, niż kiedykolwiek. Darujmy mu wielkodusznie epizody dziejące się w mglistej i niedookreślonej, ale za to obficie zalesionej „Polsce, czyli nigdzie”. Dajmy się ponieść tej opowieści-rzece aż do ujścia.