Właściwie trzeba by ten tytuł napisać po niemiecku: bo tak właśnie Raimond Gaita mówił do swojego umierającego ojca: Ich liebe dich, mein Vater, kocham cię, tato – w języku swojego dzieciństwa, bo choć jego rodzice byli Rumunami, to on urodził się w Niemczech i tam spędził pierwsze cztery lata swojego życia, nim rodzina nie wyjechała do Australii.
Relacje dzieci z rodzicami bywają trudne. Nie są łatwe i te przywołane w książce: książce-wspomnieniu, książce-hołdzie złożonemu ojcu. Relacje ojca z synem w ciężkich czasach, na obcej ziemi, w rodzinie, którą trudno nazwać pełną, choć pozornie nikogo tu nie brakuje. Bo przecież oboje rodzice żyją: ale jednak matka nie mieszka z mężem i synem, opuściła ich. Zresztą, kiedy nawet z nimi była, raczej nie nimi się zajmowała, lecz sobą; przyczyn tego narrator nie stara się specjalnie dociec, nie stara się oceniać, lecz współczuć, wybaczać i zrozumieć. To niełatwe: w końcu był dzieckiem, które matka opuściła, porzuciła, zaś na jego ojcu spoczął cały obowiązek wychowania syna, obdarowania go miłością matczyną i ojcowską zarazem.
Ta książka jest niezwykła: przynosi opowieść o mężczyźnie nie takim, jakim dziś się go czasem trywialnie rozumie, przez pryzmat opowieści o macho, lecz o człowieku prawym, odważnym, pracowitym, odpowiedzialnym, wiernym danemu słowu; takim mężczyźnie, na którym zawsze można się oprzeć i który nie zostawi w potrzebie. Mężczyźnie, który świadom jest hierarchii wartości i wpaja ją swojemu synowi. Mężczyźnie, który nie wstydzi przyznać się do uczuć: kiedy ciężko ranny leży w szpitalu po wypadku, z rurką w gardle, potrafi powiedzieć – właściwie wybulgotać – synowi: „nigdy nie myśl, że cię nie kocham”; potrafi też powiedzieć temu samemu synowi, jak mężczyzna mężczyźnie, że nigdy nie kochał żadnej kobiety tak, jak jego matki.
Przez karty tej książki przebija się etos męskości: twardej, czasem surowej, ale też i opiekuńczej, zapobiegliwej, czułej: czułej, nie czułostkowej. To najważniejszy spadek, jaki Romulus przekazał swojemu synowi: nie pieniądze, nie majątek, ale przepis na to, jak być mężczyzną; przepis na uczciwe, porządne życie w zgodzie z samym sobą i ze światem. Takie życie, żeby stojąc u jego kresu, nie trzeba było niczego żałować i za nic się wstydzić. Ta książka to także opowieść o przyjaźni mężczyzn, niekiedy trudnej do zrozumienia i w ogóle o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, na które nie ma łatwej recepty, nie ma łatwego rozwiązania. Najprościej byłoby ocenić, potępić: tego bohaterowie tej opowieści starają się unikać, przyznając każdemu człowiekowi prawo do błędów, nawet takich, które uderzają w nich samych. Jest to również historia o trudnych losach „obcego” w obcym kraju, daleko od rodzinnych stron, pozbawionego oparcia i z trudem budującego swoje życie, zdobywającego szacunek i poważanie społeczności
ciężką pracą.
Mój ojciec Romulus to niewątpliwie hołd złożony rodzicowi: hołd mądry, uczciwy, wyważony, przepojony prawdziwym szacunkiem wynikającym z istniejącej więzi. W czasach, kiedy autorytet rodziców jest ciągle podważany, kiedy relacje rodzic-dziecko zostają zaburzone, kiedy hierarchia wartości jest ciągle negowana, taka książka to unikat, wręcz rarytas. A jeśli można mówić o czymś takim jak szczęśliwa śmierć, to chyba każdy rodzic mógłby życzyć sobie takiej właśnie: z dzieckiem, które mówi „kocham cię, tato”, „kocham cię, mamo”. Wtedy wiadomo, że cała ta ciężka praca, jaką jest życie, jaką jest wychowanie dzieci, nie poszła na marne. Że zostaje po nas to, co najważniejsze.
Trudno powiedzieć, by ta książka miała wartką akcję: a jednak jest ona niesamowicie wciągająca. Być może sprawia to rysunek bohaterów, prawdziwość opowiadanych historii, jaką słychać w narracji. Być może też fascynująca jest opowieść o tym, jak się stać mężczyzną, jak budować swoją męską tożsamość. Jak dla mnie – lektura obowiązkowa.