Jak było, tak jest i tak z pewnością będzie – w naszym myśleniu stereotypy odgrywają istotną rolę.Możemy twierdzić coś zgoła przeciwnego, być tolerancyjni, otwarci i mieć ogromną wiedzę, lecz skrótowość i fragmentaryczność, jakimi się posługujemy na co dzień, jest nieunikniona. Słowo stereotyp najczęściej pada w kontekście dyskusji narodowościach i wszelkich aspektach relacji „swój-obcy”. A co na przykład decyduje o stereotypowym wyobrażeniu pewnych, obcych nam, grup społecznych? Na przykład amerykańskich Murzynów?
Powieść Władca Ocean Park stanowi niezwykle udaną kombinację fresku obyczajowego z klasycznym thrillerem. Jej konstrukcja przypomina nieco klepsydrę – fabularny piasek z naczynia z wątkiem socjologicznym i obserwacjami współczesnej Ameryki powoli przesypuje się wypełniając ją intrygą i akcją. W pierwszej części Carter bardzo umiejętnie uzmysławia czytelnikowi niezbyt chyba jeszcze obecny w myśleniu o Ameryce fakt – Afroamerykanie to nie tylko grupa dyskryminowana w białym społeczeństwie i silnie roszczeniowa wobec niego. Jesteśmy przyzwyczajeni, że Murzyni stanowią dużą, zwartą grupę, zwykle biedną, prześladowaną i zmuszaną do trudnej walki o swoje prawa w kraju rządzonym przez WASP-ów. Tymczasem powieść rozgrywa się wśród czarnych, bogatych, wykształconych i bardzo wpływowych, a przy tym wewnętrznie zróżnicowanych – nie mniej niż reszta społeczeństwa. Główni bohaterowie - rodzina Garlandów - są majętni i konserwatywni; senior rodu, Oliver nieomal miał zostać mianowany przez Reagana na sędziego Sądu
Najwyższego, co jest szczytem kariery i marzeniem każdego amerykańskiego prawnika. Jego dzieci są już pełnoprawnymi członkami elity – profesor prawa, quasi-przywódca duchowy i dziennikarka-żona bogatego, białego przedsiębiorcy są postaciami znanymi w całym kraju, a ich codzienne problemy nie mają nic wspólnego z tym, co dzieje się np. w nowojorskim Haarlemie. Awans społeczny niektórych czarnoskórych rodzin jest chyba też dla samych Amerykanów dość nowy, skoro Talcott Garland stwierdza z przekąsem, że jego pozycja dziwi innych, a przecież nie jest ani raperem, ani sportowcem. I chciałoby się dodać od siebie – ani dealerem narkotyków.
Jest tu też sporo z nurtu powieści uniwersyteckiej. Carter nie gorzej od Bartha , Lodge’a czy Bellowa odmalowuje nam światek profesorski z jego plotkarstwem, małostkowością, permanentną walką o uczelnianą władzę i płaszczeniem się przed potencjalnymi donatorami i ich studiującymi, zepsutymi dziećmi. Współczesne zmiany obyczajowe dodają pikanterii życiu akademickiemu – mamy więc subtelny i ekskluzywny rasizm białych liberałów, skandale homoseksualne i rodzinne, obniżające autorytet profesorów.
Carter nie poprzestaje na socjologii. Psychologia i umiejętność zbudowania świetnych postaci i dobrze usytuowanych w skomplikowanych relacjach zadowoli najwybredniejszego czytelnika. Wątek rozkładu małżeństwa niszczonego przez żonę Talcotta, piekielnie ambitną prawniczkę-procoholiczkę, której mocna osobowość nie przystaje do lekko safandułowatego, konserwatywnego męża, ale posiadającego na tyle charakteru, żeby nie dać się zdominować. Często konflikty wynikające z zazdrości i podejrzliwości, ale jednocześnie wielka miłość Talcotta do żony i syna oraz wypływająca z żelaznych zasad moralnych niechęć do rozstania bardzo komplikuje im pożycie. Nie tylko żona tłamsi głównego bohatera, również potężna postać zmarłego ojca, który nawet po śmierci nie pozwala uwolnić się od siebie swoim dzieciom. Spośród całej trójki jego potomstwa właśnie Talcott jest tym, który był od niego najbardziej uzależniony, a respekt przez ojcowskim autorytetem nigdy nie wygasł. Chorobliwa uprzejmość Talcotta i słabość charakteru nie
stanowi przeszkody w działaniu, jego powolny, ośli upór doprowadza do wyjaśnienia tajemnicy, którą zdawało się, że ojciec zabrał z sobą do grobu. Wypada jednak wytknąć, iż z całej powieści właśnie główna intryga jest może najmniej oryginalna, co wcale nie znaczy, że nieciekawa. Nawet wydawałoby się świeży pomysł odkrycia tajemnicy poprzez rozwiązanie szachowego problemu nie jest rzadki w literaturze.
Blisko siedemset stron powieści Władca Ocean Park to wyśmienita powieść, autor ambitnie postarał się „ugryźć” wiele ważnych aspektów współczesnej Ameryki, przy okazji nie zapominając o tym, żeby dostarczyć czytelnikowi rozrywki i emocji. I wcale się nie dziwię, że Carter tak dużo na niej zarobił, bo takich powieści chciałby się czytać więcej i więcej.