Trwa ładowanie...
recenzja
26 kwietnia 2010, 16:02

Każdy żołnierz w plecaku nosi buławę marszałka

Każdy żołnierz w plecaku nosi buławę marszałkaŹródło: Inne
d1q8e0x
d1q8e0x

Zawsze mam tę samą trudność przy recenzowaniu któregoś z rzędu tomu cyklu. Uniknąć powtórek spostrzeżeń z poprzednich nie sposób, chyba że autor dokonuje radykalnych zmian, czy to w formie, czy treści. Dlatego więc nie będę rozpisywał się po kolei o każdym z tomów cyklu Paula Kearneya Boże monarchie, głównie dlatego, że w zasadzie stanowi całość pociętą na odcinki. Po Wyprawie Hawkwooda, Królach heretykach, Żelaznych wojnach zapoznałem się z Drugim imperium i na czwartej części skupię się w poniższym tekście, nie dlatego że jest najlepszy, czy najgorszy, lecz jak na razie ostatni i dający najlepszą perspektywę całości.

Boże monarchie to fantasy, ale pożenione z powieścią historyczną. Społeczeństwo i poziom cywilizacyjny bardzo przypomina Europę przełomu XV i XVI wieku, łatwo nawet przeprowadzić pewne analogie historyczne: Hawkwood jest Kolumbem, król Abeleyn Henrykiem VIII, Aekir Konstantynopolem, Lofantyr Ludwikiem II Jagiellończykiem, sułtan Aurungzeb Sulejmanem Wspaniałym, a Heria Roksaną. Dla Kearneya epoka wczesnej nowożytności jest prestydygitatorskim kapeluszem, z którego wyciąga króliki bohaterów, faktów i instytucji, przerabiając i dostosowując do swej kreacji. Na szczęście czyni to z wdziękiem, choć nie jestem pewien, czy chodziło mu o to, aby czytelnik takich analogii na siłę, czy bezwiednie szukał. Z fantasy mamy sporo elementów niezwykłości: istnienie w krainie dobrze zorganizowanej kasty magów, dweomer (taki eter – w greckim znaczeniu – z magiczną mocą) i ludzi obdarzonych przez niego mocą, prześladowanych przez jedynie słuszny Kościół, stanowiący czynnik mniej może religijny, ile opresyjny. Kościół ów
co prawda pęka wskutek schizmy, ale przez to lud dweomeru odczuwa prześladowania jeszcze dotkliwiej.

W trzech tomach poprzednich Kearney otworzył wiele wątków, Drugie imperium zdominowane zostało przez jeden, zażartą walkę królestwa Torunny z Merdukami, potężnym, niszczycielskim i odmiennym kulturowo najeźdźcą. W kilku rozdziałach autor opowiada coś niecoś o wydarzeniach w Abrusio po powrocie wyprawy Hawkwooda i uzdrowieniu króla Abeleyna, nieśmiało wtrąca wątek Charibonu i rozbudowę doczesnej potęgi Kościoła, wspomagane przez znane tylko nielicznym siły zamorskiego zła. Czyni to jednak z wyrachowania, wszak trudno aby na pozostałe główne wątki czekać przez dwa tomy. Część czwarta cyklu to właściwie one man show – Corfe, ów nieszczęśnik i uciekinier z Aekiru, przypadkowy przyjaciel pontyfika Macrobiusa w tempie nieprawdopodobnie szybkim (Napoleon pozazdrościłby mu tej kariery) zostaje głównodowodzącym armii i ma proste zadanie – pokonać dziesięciokrotnie silniejszego przeciwnika oraz wszelkiej maści opozycję wewnętrzną, wyraźnie niezadowoloną, że przybłęda wydaje im rozkazy. Niedwuznaczna sugestia, że
jeśli Corfe nie zwycięży, nastąpi coś w rodzaju końca świata Pięciu Królestw, nadaje całemu tomowi sporej dawki dramatyzmu i, co przyznaję bez cienia wstydu, powoduje, że czyta się powieść szybko i z wypiekami na twarzy.

I to jest dobre w tym cyklu, Paul Kearney to rzemiecha co się zowie. Pewne niedociągnięcia, nielogiczności, czy durnoctwa umykają podczas lektury, zamaskowane tempem czy dobrze nakreśloną postacią. Otrzeźwienie przychodzi już później. W poprzednich tomach zwracała uwagę wielka fachowość autora przy opisywaniu wszelkich spraw związanych z żeglarstwem. W tym wyszła kiepska znajomość sztuki walki przy użyciu uzbrojenia i organizacji armii a la XVI wiek. Moją czujność wzbudziła lansowana przez Corfe’a strategia walki poza murami, która miała sens tylko wówczas, gdy oddziały poruszały się szybko i nie dały się związać bojem z tak potężną armią sułtańską. Po co naczelny wódz udaje się na, duży – to prawda, ale jednak rekonesans, zamiast przygotowywać walną bitwę, tego to już nie zrozumiałem, cała ta sekwencja nie ma żadnego znaczenia tak dla powieści, jak i całej kampanii. Obie armie w ogóle nie używają zwiadu, stąd w dialogach co chwila bohaterowie pytlują o nieznajomości sił wroga. Kearney chyba poczuł, że o
czymś zapomniał, bo wprowadził motyw ze zdradą i wyciekiem informacji z sułtańskiego dworu – doprawdy, fabularny strzał z grubej rury. A wystarczyło tylko trochę lekkiej jazdy wysłać tu i ówdzie, języka zdobyć... Sama walna bitwa jest już szczytem niemożliwości – wygrać ją Corfe mógł tylko wskutek zmasowanego i punktowego ataku (według zasady przywoływanego już przeze mnie Napoleona – koncentruj i szybko uderz w słaby punkt); jeśli ma się siły po wielokroć mniejsze, to nie rozciąga się linii. Bohaterskie starcie Fimbrian i Katedralników z Merdukami rzekomo przesądziło o losach bitwy – jak, tego już nie wiemy, ale sugestia, że mogli tak ogromną armię oskrzydlić jest nieco śmieszna, podobnie jak i to, że wojska Torunny mogły bez odwodów spychać liczebniejszego wroga, walcząc wręcz – to już jest po prostu zaprzeczenie prawom fizyki.

d1q8e0x

Niektóre rozwiązania fabularne wydają mi się naciągane. Rozumiem, że Corfe jest ucieleśnieniem marzenia starożytnych filozofów, mówiących, że władać powinien ktoś, kogo to zupełnie nie interesuje. Jednak jego kariera jest absolutnie nieprawdopodobna właśnie dlatego, że nic w tym kierunku nie robił, a nawet trochę się opierał – to inni go do niej pchali, głównie królowa Odelia; jakoś trudno mi przełknąć tak głębokie desinteressement dla uroków władzy, zwłaszcza gdy – jak autor zaznacza – jest się do niej stworzony. Motyw wspólnych korzeni religii również jest nietrafiony, wiadomo bowiem, że świadomość religijna jest niezwykle konserwatywna. Analogicznie, gdyby ogłoszono dokumenty, że Mahomet był właściwie wcieleniem Wisznu, to jeszcze wcale nie znaczy, że Pakistan i Indie pogodziłyby się na wieki wieków; zwyczajnie nikt by w to nie uwierzył, i to po obu stronach konfliktu. U Kearneya – znajduje się grupa takowych łatwowiernych, i to na tyle silna, że grozi rozpadem armii merduckiej.

Jeśli się przełknie tego typu niedociągnięcia i nie oczekuje od lektury przełomowości, zaskoczenia, czy jakiejś oszałamiającej kreacji, to Boże monarchie, a Drugie imperium w szczególności to bardzo dobry pomysł na popołudniową lekturę, zwłaszcza, że jak na możliwości fantasy tomy są dość krótkie.

d1q8e0x
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1q8e0x

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj