Po lekturze w pamięci, oprócz oczywiście seksu grupowego, został mi Fiodor Dostojewski. Autorka wielokrotnie wspomina, że czytała, akurat czyta, że wpłynął był, ukształtował, że większy od Kafki. Nie odczułam tego wpływu, ale zastanawiam się na przykład, pod czyim wpływem Autorka była, pisząc choćby następujące słowa: „Ja jestem tylko opowiadaczem, a kurestwo moje nie jest z tego świata. I wiem na pewno natomiast, że nic nie wiem na pewno, a może coś natomiast – natomiast kto wie na pewno, niech pierwszy kamień rzuci. O matko – nie mówiłam do ciebie! Wróćmy do historii: opowiadacz jest od opowiadania, komentatorzy od komentowania, metafory – od lub raczej do rozumienia.” I z całą książką tak właśnie jest. Czyta się więc niby dobrze, ale metaforyka jakby nie ta.
Autorka Terapii narodu za pomocą seksu grupowego nie zdradza nazwiska, ledwie zarysowuje branżę, w której działa (show bussines – czyli dalej jesteśmy w lesie), sporo miejsca poświęca opisom swojej bielizny, a pseudonim, którego używa – Arundati miło się kojarzy z osobą indyjskiej pisarki. Nie do końca rozumiem to zapożyczenie, zwłaszcza, że twórczość Arundati nie wiele ma wspólnego z tematyką podejmowaną przez Arundhati Roy. Wprawdzie i omawiana terapia, i Bóg rzeczy małych traktują o cielesności, kobiecości i tabu, ale różnica jest taka, jak między muchą a pawiem królowej. Autobiograficzna powieść erotyczna, jak stoi na okładce, to zapis dwóch lat życia Autorki. Książka składa się z dłuższych i krótszych kartek z dziennika. Czasami to dziennik bardzo intymny. Zastanawiam się intensywnie, czy dzieła takie mają rację bytu w formie książkowej. Jestem w stanie docenić atrakcyjność wyczekiwania na kolejne notki na internetowym blogu. Przyjemność śledzenia czyjegoś życia, przygód, wzlotów, wspomnień, w
małych dawkach, w odstępach. Ale gdy to wszystko zebrać, spiąć i wydać jako powieść trochę inaczej się to czyta; znika świeżość, aktualność – w końcu atrakcyjność. Treścią poszczególnych notek są przeżycia Autorki, jej mniej i bardziej szczegółowe rozważania o życiu i komentarze odnoszące się do aktualnej (wtedy – lata 2005-2006) sytuacji politycznej. Te fragmenty czasem śmieszą, czasem skłaniają do refleksji, zawsze jednak są trafne, ciekawe, aktualne, dodają notatkom kolorytu. W tych miejscach bardzo lubię styl i subtelną ironię Autorki. Lubię, wręcz bardzo lubię, gdy autor opowieści chwali się przeczytanymi lekturami, a Autorka ma taką tendencję, jednakże odnoszę wrażenie, że byłabym szczęśliwsza, gdyby albo napisała coś więcej, albo nie rzucała irytującymi ogólnikami, które mają jakoby utwierdzić czytelnika w przekonaniu, że Autorka wykształconą kobietą jest. To można osiągnąć bez dokonywania inwentaryzacji biblioteczki, prawda?
Nie wiemy, czym dokładnie Autorka zajmuje się w życiu zawodowym, co sowicie rekompensuje Arundati opowiadając o szczegółach życia prywatnego. Wchodzimy w świat przeżyć i doznań bohaterki, która z lubością opisuje, z kim tego dnia się spotkała i jak to spotkanie wyglądało. Ze szczegółami. Przed oczyma czytelnika (po jakimś czasie lekko znudzonego) przewija się korowód mężczyzn i kobiet, z którymi łączy bohaterkę jakiś rodzaj seksu. Pokoje hotelowe, ciasne mieszkania, rozległe przestrzenie, toalety w restauracjach, ciemne parkingi, czasem przestrzeń pod restauracyjnym stolikiem. Gdziekolwiek akcja się dzieje, cel wydaje się być ten sam – zaznanie jakiegoś rodzaju przyjemności i zamanifestowanie faktu bycia wolną, wyzwoloną, uwolnioną od sztywnych ram systemu aksjonormatywnego i poglądów konserwatywnej partii stojącej u sterów państwa.
Zastanawiam się, czy dziś manifestowanie własnej wolności za pomocą zakupów u Beate Uhse, czy wyliczanie orgii jest jeszcze manifestem, czy tylko terapią, ale nie narodu, a samej piszącej. Manifestująca jakby się spóźniła o dekadę. Albo dwie. Czy tak (metaforycznie) definiowana wolność ma coś wspólnego z wolnością, a opis przygód seksualnych z manifestem? Manifest – to brzmi dumnie. Zwłaszcza w kontekście nudnawych opisów orgii. Czy jeśli dziś, powtarzam, dziś, kobieta przyznaje się do ego, że seks po prostu lubi, że podnieca ją jeszcze w dodatku pornografia, to czy jest to tak obrazoburcze, sensacyjne, czy wręcz przełomowe, jak sugeruje wydawca? Wiele jest w sieci blogów o podobnej tematyce, napisanych lepiej lub gorzej, też rojących się od odważnych wyznań, namiętności, czy opisów orgii. Nie twierdzę, że każda blogowiczka potrafi pisać jak Arundati, ale widzę, że bardzo dużo jest wpisów do jej pisania podobnych. Od dawna.
Nie oczekuję od literatury, przynajmniej takiej, by była podniecająca, czy wywoływała konkretne reakcje ciała i zmysłów, ale opisy co niektórych spotkań przypominają odznaczanie listy sprawunków do załatwienia – podwójna penetracja – było, seks oralny – było, seks analny – odhaczony, klasyczny stosunek – a jakże, a czytelnik ma wierzyć na słowo, że było. Oraz, że było fantastycznie. Bo inaczej być nie mogło. Wracają z pamięci przytoczone wcześniej stwierdzenia o metaforach do rozumienia. Jeśli seks grupowy ma być metaforą wolności, szukania własnej tożsamości i indywidualnego szczęścia, to zupełnie mnie nie przekonuje w tak zaaplikowanej formie. Nawet przy założeniu, że jest tylko (aż) metaforą. Od czasów pewnej rozmowy złośliwego podróżnika z charyzmatyczną, przynajmniej wedle jej definicji, celebrytką, określenie „wyzwolona” kojarzy się w narodzie raczej pejoratywnie i jednoznacznie, a nie o takie skojarzenia chyba Autorce chodziło.
Autorka podkreśliła kilkakrotnie, że jako pensjonarka zachwycała się „Sexusem” (i resztą) H. Millera, a teraz jej już zupełnie ta literatura nie kręci. Może byłoby lepiej, gdyby Arundati przypomniała sobie czasem o młodzieńczych fascynacjach literackich, może wtedy tekst nabrałby konkretnego kształtu i wymiaru. Bo w chwili obecnej książka balansuje między przeciętnym blogiem (zapisem bloga będąc), literaturą erotyczną (do klasyków gatunku niestety droga daleka), a manifestem – mocno spóźnionym niestety. A porównywanie tego tekstu do twórczości Catherine Millet, Colette, czy Suzane Portnoy uważam za lekkie nadużycie. Nie każdy opis aktu seksualnego jest literaturą erotyczną.