W europejskim przyczółku Ameryki, czyli w Polsce, tylko kilka elementów American way of life przyjęło się słabo: baseball, keep smiling, kozetka psychoanalityka. Ponieważ ta ostatnia nazbyt się kojarzy z sytuacją „coś jest ze mną nie tak”, znacznie łatwiej jest przyznać, że „coś mogę jeszcze poprawić”.
Przyznaję, że o coachingu słyszałam dotąd głównie w aspekcie biznesowym, jako o programach trenerskich, doskonalących funkcjonowanie organizacji i działanie kadry menedżerskiej. Gdzieś u zarania mojej pracy zawodowej miałam jeszcze szczęście (i prawdziwą przyjemność) zetknąć się z pokrewną formą, dziś zwaną mentoringiem, wówczas w ogóle nie nazywaną, ale oczywistą – starszy, doświadczony pracownik wprowadza młodszego w praktyczne arkana zawodu i kulturę firmy, przydzielając mu coraz trudniejsze zadania, dyskretnie kontrolując… Mogło to być sformalizowane albo nie, prowadzić (albo nie) do egzaminu wewnętrznego, a dobry mentor stawał się autorytetem także w latach samodzielności zawodowej.
Z „coachingiem osobistym” zetknęłam się bardzo niedawno, i wydał mi się, mimo wszelkich deklaracji i zaprzeczeń, psychoanalizą w przebraniu, z „marzeniami” zastępującymi „sny”. Uznałam więc, że dla takiego żółtodzioba, jak ja, odpowiednie będzie jak najprostsze wprowadzenie. Jak dla dzieci. Czyli rozmowy coacha z ośmioletnią Karolcią.
Jak się jednak okazało, Maciej Bennewicz wcale nie rozmawia z dzieckiem. Na potrzeby książki wykreował małą kobietkę-coacherkę, która chyba nie potrafiłaby już krzyknąć, że król jest nagi, bo jej dziecięcy ogląd świata został przefiltrowany przez dorosły aparat pojęciowy i dorosłe instrumentarium poznawcze. Szczerze mówiąc, to nawet dobrze, że Karolcia jest postacią fikcyjną. Z prawdziwą rodzice mieliby tak zwany Krzyż Pański. W każdym razie dowiadujemy się, że coaching jest sztuką stawiania pytań. Trudnych. Głębokich. Fundamentalnych. Granicznych.
A zatem czas przygotować dzbanek herbaty, bo drugą część tej książki każdy czytelnik będzie pisał sam. **