Oto pisarz z innego wymiaru. Nie, nie chodzi o to, że już nie żyje. Pisarz kultowy, piękny długowłosy mężczyzna w nieodłącznej białej bandanie na głowie, patrzący na nas dobrymi, smutnymi oczami z głębin udręczonej świadomości. Powiesił się w 2008 roku, kończąc męki trwającej od ponad dwudziestu lat depresji. Przed śmiercią pracował nad powieścią, gdzie próbował ukazać nudę jako konieczność, którą należy zaakceptować i nie uciekać od własnej jaźni, zamiast fastfoodowo zapychać się kolejnymi bodźcami. Bodźcami i uzależnieniami – gdyby jeszcze żył, byłby to Internet, dla niego była to (jeszcze) telewizja i parę innych rozrywek.
David Foster Wallace to pisarz, którego otrzymujemy właściwie jednym rzutem w całości. Jego teksty, nietłumaczone wcześniej na polski, ukazują się u nas jeden po drugim dopiero od niecałych dwóch lat. Na przystawkę poszły „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi”, w przygotowaniu jest słynna, ponad tysiącstustronicowa powieść „Infinite Jest”, a najnowszym wydaniem polskojęzycznym jest „Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię”. Na polski rynek czytelniczy trafia więc kompletne dzieło pisarza poprzedzane sławą twórcy kultowego. Przyjrzyjmy mu się zatem bliżej – przyjemnie jest darzyć kogoś uwielbieniem i czekać na jego kolejne teksty, ale fajnie jest robić to świadomie. A Wallace zasługuje na świadome uczucie, nie na masowy podziw idący za literacką modą.
Czy zachwyca? Nie, nie od razu. Zarówno w „Krótkich wywiadach…”, jak i w omawianej tu „Rzekomo fajnej rzeczy…”. Przez całkiem długi czas drażni i nudzi, lektura nabiera smaku bardzo powoli – ale nabiera, słowo! Na początku odpycha skoncentrowaną na sobie samej amerykańskością – a Ameryka nie oznacza już automatycznie czegoś świetnego, więc i długie akapity o nieznanych nam gwiazdach amerykańskiej telewizji budzą znużenie i myśli „i co z tego?...”. Poza tym, czy rozważania o wpływach telewizji nie są już mocno nieaktualne wobec poziomu zanurzenia w dzisiejszej wirtualnej rzeczywistości? A morderczo długa relacja z targów stanowych Illinois, kilkadziesiąt stron tak rozwlekłych i nudnych (tak nudnych, jak nudne musiały być same targi dla Wallace’a), że ma się ochotę wyć z rozpaczy?
Zrozpaczonym czytelnikom chcę poradzić: wytrwajcie. Jak już powiedziane, lektura nabiera smaku bardzo powoli, lecz gdy już nabierze, to będzie to strawa tak wyśmienita, że nie będzie się chciało jej odstawić. Okaże się też, że pozornie niespójna tematyka – wspomnienie Wallace’a-tenisisty z czasów młodości, analiza wpływu telewizji na umysłowość, stosunki społeczne i współczesną literaturę, śmiertelnie i do bólu nużący reportaż z targów zboża i bydła, relacja o Davidzie Lynchu w związku z produkcją filmu „Zagubiona autostrada”, opowieść o turnieju tenisowym Canadian Open i jego uczestniku, tenisiście Michaelu Joysie, w końcu pisana na zamówienie „Harper’s Magazine” relacja z luksusowego rejsu – ostatecznie składa się w całość, której elementy są połączone obsesyjnym dociekaniem Wallace’a w obrębie jednego tematu.
Co to za temat? Najogólniej mówiąc: światy żywiące się same sobą i przyczyna, dla której ludzie je tworzą. Światy samowystarczalne i autoreferencyjne, w których szukamy schronienia przed świadomością własnej małości i nijakości, przed spotkaniem z własną jaźnią. I znajdujemy je, co sprawia, że tym chętniej się w owych światach zamykamy. Wallace krąży po obrzeżach tych światów: telewizji, zawodowego tenisa, luksusu, poetyki Lyncha, raz próbując się tam dostać, raz uciekając z obrzydzeniem. Jako człowiek, który od szkoły średniej cierpi na ataki paniki, a w dorosłym życiu dręczony jest przez depresję i zażywa Nardil, jest on jednocześnie najsurowszym krytykiem eskapizmu i iluzyjnych światów, jak i rozumiejącym je, czułym wielbicielem. Dobrze wie, że pozostanie sam na sam z własną bezbronną świadomością, bez możliwości ucieczki w bodźce, używki i stymulujące zapychacze czasu może skończyć się szaleństwem. Stąd jego wyrozumiałość wobec koszmaru targów stanowych, przeraźliwie odpychającej przestrzeni
prezentowania bydła i masowego obżarstwa w zniewalającym upale, czy idei spędzenia tygodnia na ociekającym luksusem liniowcu, gdzie panuje mania ROZPIESZCZANIA pasażerów – przy jednoczesnym wstręcie wobec obydwu form spędzania wolnego czasu. Wallace, sam pochodzący ze Środkowego Zachodu i sugestywnie odmalowujący beznadzieję bezkresnych pól uprawnych rozumie, że ten świat musiał wytworzyć targi z nieskończenie jałowymi rozrywkami , wytworzyć sam z siebie i dla samego siebie, by choć na chwilę uciec od samotności, w jakiej żyją właściciele tych pól, oddaleni o kilometry od innych ludzi. Choć od początku negatywnie nastawiony wobec „ekscytującego przeżycia”, jakim miał być luksusowy rejs, choć punktujący z wściekłą obsesją każdy aspekt tego rejsu, to jednak nawet on rozumie potrzeby, jakie ów rejs ma spełniać. Nawet on pozwala sobie ulec poczuciu, że znajduje się jakby w kołysce poruszanej przez fale i że zdjęto z niego wszelką odpowiedzialność za życie zarówno w sensie metafizycznym, jak i całkiem przyziemnym
– jest opatulony opieką obsługi jak niemowlę, cała armia pracowników czuwa nad tym, by miał zawsze posprzątane (warto przeczytać całą książkę choćby dla fragmentu, w którym Wallace bezskutecznie próbuje odkryć, kiedy w jego pokoju pojawia się sprzątaczka), był nakarmiony, zrelaksowany i zabawiony. Krótko mówiąc – żeby nie myślał o powszednim życiu. I w ogóle o życiu.
Cudownie się czyta „Rzekomo fajną rzecz” tak mniej więcej od rozdziału „David Lynch ocala głowę”. Przedtem jest fajnie, ale znojnie. Wallace już w 1990 roku – prawie trzydzieści lat temu – trafnie rozpoznaje kierunek, w którą idą media i nasza z nimi relacja. Wyśmiewa gościa, który prorokuje, że nasze uzależnienie od telewizji skończy się w momencie, kiedy otrzymamy możliwość lepszego wyboru i sterowania treścią, jaką da nam „telekomputer”. Akurat! Dziś już wiemy, że „telekomputery” w postaci smartfonów jeszcze szczelniej niż telewizja zamknęły nas w wirtualnej rzeczywistości, tak, że coraz mniej potrafimy poruszać się w tej realnej. Poczucie miałkości własnej egzystencji wywołuje w ludziach nie chęć zmiany (nie wiemy, jak), ale pasywność i eskapizm ku wirtualności, a widząc jej wspaniałość coraz silniej objawia nam się przeciętność naszej własnej codzienności, co znów skłania do głębszego zanurzenia się w wirtualności… I tak w kółko. To wielki temat Wallace’a – ucieczka od siebie samego, od własnej jaźni, w
sztuczne i same się sobą karmiące światy. Zdarzają się jednak takie istoty jak reżyser David Lynch, który, przeciwnie, jest we własnej jaźni obsesyjnie zanurzony. Wallace krąży po planie „Zagubionej autostrady” jak jakaś sierota – Lynch zdecydowanie nie chce się z nim spotkać – boleśnie zafascynowany tym jakże autonomicznym człowiekiem, którego poza sobą samym i swoją fantazją nic nie obchodzi: ani czy ktoś jego filmy w ogóle obejrzy, ani czy ktoś je zrozumie (o ile jest w nich cokolwiek do zrozumienia), ani czy te filmy przyniosą jakiekolwiek wpływy. Rzecz jasna, równie obojętne jest mu to, jak on sam jest postrzegany przez ludzi dookoła. Wallace skrzętnie notuje wszystko, co mu tylko wpadnie w oko na planie, jakby licząc na to, że i na niego spadnie łaska wewnętrznej spójności Lyncha, która pozwala mu żyć w doskonałym spokoju bez uciekania się do rozpaczliwego poszukiwania zewnętrznych bodźców. I to od tego właśnie rozdziału robi się naprawdę smakowicie. „Jaki jest naprawdę David Lynch?” kusi tytuł
podrozdziału. „Nie mam pojęcia”, gasi oczekiwania Wallace. Dowiadujemy się z niego tylko tyle, że Lynch lubi sikać na drzewo. Co do wyglądu słynnego reżysera: „Wrażenie ogólne: przygłup, który niespecjalnie dba o to, czy ludzie biorą go za przygłupa”. Pracownice planu „mają zbolałe miny, które mówią ‘Chodziłam do naprawdę dobrego college’u, a co teraz robię ze swoim życiem’, miny świadczące o tym, że jeśli nie siedzą po dwa razy w tygodniu na psychoterapii, to tylko dlatego, że nie mogą sobie na to pozwolić”. Patricia Arquette „zagrała źle we wszystkich filmach, począwszy od ‘Prawdziwego romansu’, ale jakoś to nie zaszkodziło w jej karierze”. „Wybór Blake’a dowodzi geniuszu Lyncha w wypatrywaniu bandyckiego potencjału, umiejętności wytropienia i wskrzeszenia groźnych głębi w aktorach, którzy, zdawało się, dawno już utracili wszelką głębię”. Po całym planie kręcą się najróżniejsze trudne do zidentyfikowania postacie, a Wallace rozpięty jest między deklaracją zachwytu dla wcześniejszych filmów reżysera
(szczególnie dla „Blue Velvet”), dla jego sposobu przedstawiania istoty zła bez schlebiania publiczności pragnącej jasności w sprawach moralnych, dla jego konsekwentnej stylistyki – a z drugiej strony broni się przed tym, twierdząc „wsobność Lyncha i jego integralność są odświeżająco dziecinnie, ale przecież tylko niewielu z nas zaprzyjaźnia się z dziećmi”. W eseju tym brak jest ścisłej struktury, ale – przechodzimy przez kolejne przemieszane odpryski wrażeń z planu i prób analizy lynchowskiego dzieła, by pod koniec stwierdzić, że mamy za sobą, mimo jej pozornego rozproszenia, spójną i wciągającą całość. Nie inaczej jest z tekstem o barokowym tytule „Profesjonalny artyzm tenisisty Michaela Joyce’a jako paradygmat pewnego ujęcia wyboru, wolności, dyscypliny, uciechy, groteskowości i pełni człowieczeństwa”. Gdyby chcieć uporządkować ten esej w następujące jeden po drugim, powiązane logicznie punkty, mielibyśmy nie lada zagwozdkę. Sprawia on bowiem wrażenie luźnych, leniwych dywagacji obserwatora turnieju
tenisowego, by na koniec tak samo jak tekst o Lynchu objawić się jako całość, którą porzucamy z niechęcią – Wallace ma dar snucia niby-niezobowiązującej gawędy, która niespodziewanie wciąga nas bardziej, niż byśmy się mogli spodziewać na początku lektury. Czemu mielibyśmy się tego spodziewać po notatkach ze wstępnych kwalifikacji do turnieju, w którym grają nikomu nieznani tenisiści? A jednak. Macki opowieści Wallace’a oplatają czytelnika bardzo skutecznie. Zamykająca cały zbiór „Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię” jest zdecydowanie widoczniej nastawiona na spodobanie się czytelnikowi, choć to nie znaczy, że napisana komercyjnym stylem. Jest to podsumowanie wcześniejszych rozważań o próbach ucieczki od samego siebie, tym razem w luksusowym otoczeniu pełnym puchatych dywanów, wygodnych leżaków, przepysznego jedzenia, alkoholi i rozrywek. Dla Wallace’a jest to otoczenie upiorne, paranoiczne, w sam raz dla zachłannego amerykańskiego turysty – „zadowolonej krowy”, choć Wallace przyznaje „ja też
taki jestem”. To jest w nim ujmujące: nie wynosi on się ponad nikogo, nie wstydzi przyznać się do własnej niewiedzy, marności, potu pod pachami i strachu przed byciem wciągniętym przez toaletę próżniową statku „Zenit” (przemianowanego przez niego na „Nadir”). Na jednym z wykładów, należących do wachlarza rozrywek rejsu, dowiaduje się, jaką prędkość w węzłach może osiągnąć statek – by dodać w przypisie (jego słynne przypisy to momentami osobna opowieść) „chociaż nadal nie dowiedziałem się, co to jest węzeł”. Jest on, mimo swojego wyostrzonego krytycyzmu, jak najdalszy od bycia nadętym, przemądrzałym bubkiem. W „Rzekomo fajnej rzeczy” jego soczysty, innowacyjny język osiąga pełen rozmach – w poprzednich esejach takie iskry stylu jak „gra jak wściekły żuraw” czy „Michael Chang wygląda jak dwóch ludzi niechlujnie zszytych razem, ma głowę w kształcie grzyba” tutaj zmieniają się w rozbuchane ognisko paralel i kwiecistych przymiotników. Kelnerzy poruszają się z metaamfetaminową szybkością”, po obejrzeniu po raz
piąty „Parku Jurajskiego” Wallace zaczyna odczuwać „bezprecedensową sympatię dla welociraptorów”, wszędobylski i zakochany w sobie Dyrektor Rejsu Scott Petterson „wygląda, jakby stale pozował do fotografii, której nikt nie robi”. Jest też maniakalnie wszystko filmujący Kapitan Wideo, Chłopcy od Ręczników, znienawidzony Kapitan Dermatitis i zdolna dziewięcioletnia szachistka, z którą Wallace sromotnie przegrywa grę. Moc osobliwych postaci i kreowanych sztucznie ciekawych wydarzeń nie wpływa jednak na wallaceowską percepcję całego przedsięwzięcia: cały czas ma on ochotę stamtąd uciec.
Ironiczne, choć też ciepłe, jest spojrzenie Wallace’a na wszystkie wymienione powyżej rozrywki. Nie potrafi on patrzeć inaczej, a jednak wie, że owa ironia to też już zużyte narzędzie; nauczyliśmy się z niego korzystać w epoce postmodernizmu na masową skalę i nie możemy przestać, nie możemy nie kwestionować, podważać i obśmiewać wszystkiego. Ale na dłuższą metę to podejście zamyka nas w pułapce. Przydałyby nam się wartości, zdolność budowania, ale niestety jedyne co potrafimy, to wciąż i wciąż tylko burzyć ironią. Gdyby Wallace żył dzisiaj, odnalazłby manifestację swoich przemyśleń w karuzeli memów, w jakiej tkwimy, zmieniając cały otaczający świat, politykę, relacje w zabawne obrazki z chwytliwymi hasłami, nie potrafiąc wykrzesać z siebie odwagi do poważnego spojrzenia na świat, nie potrafiąc spojrzeć na niego bez dystansującej osłony. Wallace spróbował – odstawił brany od lat antydepresant, ponieważ myślał, że lek przytłumia jego emocje i kreatywność. Postanowił zmierzyć się z samym sobą bez filtra
medykamentów, ironii, zewnętrznych pomocy. Przypłacił to wyzwanie śmiercią.