Czytając (i recenzując) jakiś czas temu Zabójstwo Buziaczka Mehmeta Murata Somera pełen byłem wątpliwości. Zarzucałem tej książce, że obiecując wiele, dawała ostatecznie mało, że wykorzystując kryminał do powiedzenia czy pokazania czegoś więcej, zatrzymywała się w pół drogi, ostatecznie mówiąc jedynie tyle, że z kryminałem można coś więcej zrobić. Mając więc wspomniane wątpliwości, zastanawiałem się, czy to, co mnie tak „frapuje” (wstawienie w miejsce klasycznej kryminalnej narracji dyskursu transwestytów, zabawa formą itd.) nie jest jedynie chwytem i czy książce Somera nie wmawiałem czegoś, czego w niej nie ma. Jakie jednak wnioski mam wyciągnąć z tego, że oto czytam kolejną jego powieść z tego samego cyklu i że w Zabójstwach proroka autor serwuje mi jeszcze raz to samo, znów zatrzymując się ze swoim tekstem w pół drogi, a właściwie lekko się cofając?
Somer wychodzi chyba swoim cyklem na przekór moim wątpliwościom i tworzy opowieść, która po prostu musi być taka. Dokonuje poprzez powtórzenie legitymizacji czy normalizacji opisywanego przez siebie (wciąż nieakceptowanego przez wszystkich) świata. Jakby na pytanie: dlaczego transwestyci, odpowiadał: a dlaczego nie? Somer nie mówi tego oczywiście wprost, ale po prostu pisze kolejne kryminały – kolejne odcinki. I skoro tak, to właśnie jako na kryminał, jako na powieść mam prawo teraz (za wspomnianym drugim razem) na Zabójstwa proroków spojrzeć. Bo owa niejasność i wątpliwości nie powinny być usprawiedliwieniem, jeśli powieść okaże się na przykład słaba. Mamy więc szybkie przypomnienie. Kilka stron i wiemy już, z kim i gdzie jesteśmy. Główny bohater to ten sam znany nam detektyw-transwestyta, za dnia zajmujący się zabezpieczeniami internetowymi, w nocy prowadzący klub. Miejsce jak zawsze: Stambuł, pole działań jak wcześniej: środowisko transwestytów, podskórna rzeczywistość tureckiej metropolii.
Konstatując: jeszcze raz to samo. Wszystko stare, wszystko znane. Tylko sprawa nowa. Tym razem chodzi o seryjnego mordercę zabijającego transwestytów noszących (bezczeszczących) imiona proroków. Józef alias Róża, Ibrahim alias Gazela, Saleh alias Morska, Jonasz, Mahomet i na koniec Jezus – ten ostatni, a raczej ta ostatnia podstawiona już w zręcznie przemyślanej przez naszego detektywa prowokacji. Ogólna panika, psychoza w środowisku i sprawne, brawurowo wręcz poprowadzone śledztwo.
Wniosek? Jeśli zdjąć z powieści Somera tę frapującą (za pierwszym razem)
warstwę, to jako kryminał jest ona faktycznie słaba. Zero niespodzianek. Przewidywalność, jeden główny podejrzany i akcja będąca raczej pretekstem do opisów coraz to wymyślniejszych zabaw i fantazji bohaterek/bohaterów. Na czele z tym, którego mroczne, perwersyjne zachcianki doprowadziły do wspomnianej serii mordów i wszczęcia poszukiwań. Ostatecznie: znów sporo zabawy kiczem, prostotą, silenie się na humor, chwytliwy temat, a do tego – jeśli już ostatecznie czytać Zabójstwa proroków głównie jako kryminał – brak oryginalnego pomysłu na samą historię jak i jej zakończenie. „Schemat ex machina”. To wszystko programowe, powtórzone i męczące. Zakończenie całej historii nie tyle nie zaskakuje, co rozczarowuje. Bardziej zaskakujące jest pięć stron podziękowań, które autor umieszcza po zamknięciu całej historii. Jakbyśmy wielkiego kalibru dzieło dopiero co przeczytali. A, powiedzmy to wreszcie, tak przecież nie jest. Wszystko to
zaskakiwać mogło za pierwszym razem (jakakolwiek część cyklu Somera nie była dla nas pierwszą). Za drugim rozczarowuje i nudzi. A Somer pisze dalej, serwując stworzony (wydobyty? odkryty?) przez siebie świat i swojego bohatera. I jedni nie sięgną więcej, bo wystarczy, że wiedzą, jaki jest i czego mogą się po nim spodziewać. A drudzy z tego samego powodu zamówią jeszcze raz to samo, by raz jeszcze oswajać się z tym samym. Mnie wystarczyło raz. Ten drugi potrzebny był jedynie po to, by sobie to uświadomić.