Jestem tak totalnie, druzgocząco i panicznie zawiedziona, że aż nie wiem co powiedzieć. Co napisać. Tym bardziej, iż autor już od Miasta śniących książek i 13 i ½ życia kapitana Niebieskiego Misia zaczął wdrapywać się na półkę moich ulubieńców. Był inny, rozpustnie barokowy w tworzeniu swoich postaci, pełen pomysłowości przy odmalowywaniu osobowości oraz światów, ale przede wszystkim charakteryzowało go to, że dopieszczał każdy szczegół. Chyba tego samego oczekiwałam po przygodach małego Wolpertinga zwanego Rumo. Specyficznego stworzonka, które właściwie nie wyróżniało się spośród innych, nader ekstrawaganckich postaci tego autora. Postaci zamieszkującą stworzoną przez niego, a może tylko odmalowaną, Camonię. Rumo zdawał się od pierwszych stron świetnie wpasowywać w specyfikę Moersa.
Cała historia jest właściwie nader prosta. To opowieść o małym Wolpertingu Rumo, jego wędrówce, drodze, na której spotyka znajome i nieznajome stworzenia zamieszkujące malowniczą i zaskakującą Camonię. Poznajemy go w dniu, w którym jest jeszcze właściwie dzieckiem. Niewolnikiem nie znającym swego świata i tego kim, czy też czym tak naprawdę jest. W rzeczywistości wie tylko jedno… musi podążać za Srebrzystą Nicią. Czymkolwiek ona jest. Od tego dnia towarzyszymy każdej chwili jego życia, dojrzewania, podróży do korzeni. Sami poznajemy reguły rządzące tym światem dzięki opowieściom innych, spotykanych przez niego postaci. Podzielona na dwie części powieść Waltera Moersa niestety jest równie grząska, co moczary. Z jednej strony wciąga, jest malownicza i różnorodna, z drugiej jednak dziwnie męczy i… przeraźliwie nudzi wzbudzając wyrzuty sumienia i niezrozumienie. Tak przecież nie powinno być. Mamy w rekach piękną opowieść o dojrzewaniu, zaskakującą, intrygująco ilustrowaną, choć zawsze coś skrywającą, zawsze
pozostawiającą sobie odrobinę tajemniczości. Obraz literackiego rozmachu. Długo zastanawiałam się co jest tego powodem i zdaje mi się, że jest to przesyt. Brak umiaru pomiędzy osobowością bohatera, a otaczającym go światem. Świat przerósł naszego Rumo. Wiem, że brak umiaru, jeżeli mamy na myśli wyobraźnię, wydaje się niezłą rzeczą w tym naszym pozbawionym jej w wielu aspektach, życiu, ale jak się okazuje, wcale tak nie jest. Powieść Moersa przypomina powoli zasychający wosk. Z jednej strony intryguje nas ciepło i tworzące się kształty, ale z drugiej, nie możemy się poruszać, czujemy się przytłoczeni. Ale najgorsze jest to, że zapowiadało się na tak miłą historię. Kolejną podróż przez specyficzne krainy, przez ilustrowane strony. W końcu powieść jest uporządkowana, jednowątkowa, ale… Jest to „ale”.
Na pewno to przemyślana opowieść, przytaczająca nam historie stworzenia starającego się odnaleźć swoją tożsamość, pokazane zarówno wtedy gdy był świadom niczego i wtedy, gdy już wiedział i owa wiedza go zaskoczyła. Rumo i cuda w ciemnościach, to historia o dojrzewaniu i odkrywaniu tej najważniejszej z prawd. Prawdy o własnej duszy i przeznaczeniu. Szukania opowieści własnych przodków i pytaniu o przyszłość. Poszukiwaniu owego zmiennego losu, który sprawił, że Rumo jest taki, a nie inny… To także historia miłosna. Bo przecież serce to tak istotny element przeznaczenia. Problem w tym, że fabuła, w której przecież nie zabrakło i innych, intrygujących postaci, chyba zwyczajnie przerosła autora i przez to czytelnik otrzymuje dość płytką osobowość głównego bohatera wtopionego w aż nazbyt rozdmuchane tło. Tło, które nie tylko go przytłacza, ale i niszczy. Szkoda. Walter Moers to naprawdę intrygujący autor i pisać przecież potrafi. Czy przeczytać? Tak, ale z przerwami i wyłącznie z miłości dla bajecznej
wyobraźni!!!