Na literaturę lekką i przyjemną zwykliśmy spoglądać z przymrużeniem oka, bo przecież literatura takowa nie może sobie rościć prawa do bycia nazywaną literaturą dobrą. I samo już to założenie okazuje się niezwykle krzywdzące dla pisarek tak utalentowanych, jak Nicky Pellegrino chociażby. Otóż Włoskie wesele nie jest może powieścią wybitną, nabrzmiałą od ukrytych sensów czy prawd niesłychanie dla ludzkości istotnych, ale nie od wszystkich książek tych samych wartości musimy przecież wymagać. Ta zresztą pozycja podbić wydawniczego rynku raczej nie zamierza, ani się na międzynarodowy bestseller specjalnie nie kreuje, a jednak zachwyca niesłychanie, zarówno swą wartką fabułą i zgrabną kreacją bohaterów, jak i zwyczajnym, prostym stylem, który w urzekający sposób prowadzi nas przez wszystkie karty tej wyjątkowej historii. Mylące okazuje się jedynie hasło, zamieszczone na tylnej okładce książki. „Dwie zwaśnione rodziny, dwie historie miłosne, mnóstwo pysznego włoskiego jedzenia” wywołuje bowiem obawę, że oto
otrzymamy uwspółcześnioną wersję Romea i Julii, przeplataną romantycznymi kolacjami we włoskich knajpeczkach oraz mdłymi frazesami, jakimi nasi bohaterowie będą się nawzajem obdarzać. Wszystkie te skojarzenia na całe szczęście (zarówno moje, jak i zapewne reszty czytelników) okazały się błędne. Mamy tu co prawda dramat, skłócone rody, wielkie namiętności i malownicze Włochy. Ale w jakiż sposób podane! Bez poetyckości, nadąsania i tego nieznośnego patosu, z jakim co niektórzy wciąż o miłości starają się wypowiadać.
Co ciekawe, narratorów mamy w książce dwóch. Pierwszy to narrator tradycyjny, trzecioosobowy, wszechwiedzący i wszechmogący. Drugim okazuje się Catherine, matka głównej bohaterki, która pewnego razu postanawia opowiedzieć córce historię swojego życia, czym całkowicie zmienia jej zdanie na swój temat. Pieta miała bowiem matkę za kobietę nieciekawą, wręcz bezbarwną, która w bliżej nieokreślony sposób usidliła ojca, człowieka temperamentnego, pracowitego i kochanego, któremu do pięt przecież nigdy nie dorastała. Historii tej powinni wysłuchać zatem wszyscy członkowie rodziny, aby prawdę o Catherinie w końcu poznać, a i jej obecne zachowanie choć po części zrozumieć. Włoskie wesele nie jest jednak historią Catheriny. Oczywiście wkomponowuje się ona w fabułę w sposób tak doskonały, że czasami czytelnik może mieć wątpliwości, czyja sprawa jest tu tak właściwie ważniejsza. Jeśli jednak wytrwa w swej lekturze do końca, zrozumie, że jej zaprezentowanie było dla całości wręcz niezbędne, ale z pewnością nie
zdołało jej przyćmić. To Pieta bowiem wydaje się tu postacią numer jeden. A kimże ona właściwie jest? Otóż Pieta pracuje u znanego projektanta sukni ślubnych i ponad wszystko uwielbia zwoje koronki, tiulu i jedwabiu, widok materiałów, rozpostartych na stelażu i manekinów, czekających na przybranie. Choć jest pracownicą wyjątkowo lojalną i posłuszną, cierpliwie znoszącą kaprysy swego próżnego szefa, od dawna marzy o otworzeniu własnej pracowni, ba, własnego salonu nawet! Brakuje jej jednak dwóch rzeczy – pieniędzy, za które jakikolwiek lokal mogłaby nająć, oraz nazwiska, którym własne projekty mogłaby firmować. Bo bycie dobrym projektantem to stanowczo za mało, by w świecie mody móc sukces osiągnąć. Trzeba być jeszcze projektantem znanym.
W chwili, gdy poznajemy Pietę, staje ona przed zadaniem niezwykle ważnym – oto ma wykonać suknię ślubną dla swej siostry, Addoloraty, która niebawem wychodzi za mąż. I tu zaznaczyć trzeba, że siostry różnią się zupełnie – wyglądem, temperamentem, przekonaniami. Obie jednak kochają rodziców, zwłaszcza zaś ojca, który mimo swej dobroci i ogromnej miłości do córek jest jednak człowiekiem nieznoszącym sprzeciwu i za nic w świecie nie chce pogodzić się z jednym z sąsiadów, swoją drogą – też Włochem. Nikt by się tym pewnie mocniej nie przejął, gdyby nie fakt, że jego przystojnym pierworodnym Pieta zdaje się w wiadomy sposób zainteresowana, a i on w czasach szkoły podkochiwał się w niej nieśmiało. I choć jego obecna narzeczona prosi ją o wykonanie sukni ślubnej, nie czas jeszcze tracić nadzieję. A ojciec? Ojciec ani słowa na jego temat znieść nie może, podobnie jak nie znosi jakichkolwiek zmian w swych tradycyjnych, włoskich potrawach, jakie jego druga córka z zamiłowaniem uskutecznia w zarządzanej przez niego
restauracji, zwanej „Małą Italią”. Dla niego bowiem kuchnia to miejsce święte, podobnie jak świętem jest każdy wspólnie spożywany przy rodzinnym stole posiłek. Tym bardziej, że jako dziecko mieszkał on w niewielkiej wioseczce w górach, w której wszyscy mieszkańcy klepali biedę i, co z tego wynikało, nieustannie przymierali głodem. Jak więc trafił stamtąd do Londynu, kiedy się wzbogacił? I dlaczego znać nawet nie chce swego przyjaciela z dzieciństwa, z którym tyle go niegdyś łączyło? I po co w to wszystko wtrąca się Addolorata?
Włoskie wesele to porywająca powieść, w której pytania mnożą się znacznie szybciej niż odpowiedzi. Znajdziemy tu apetyczne przepisy na włoskie dania, sporą dawkę ciepłego humoru i niekończące się intrygi, które do niejednej tragedii zdążyły już doprowadzić. I choć akcja właściwa rozgrywa się w Londynie, to i kulturę włoską uda nam się co nieco poznać, zwłaszcza zaś tamtejszych panów, którzy podszczypywaniem i mało dyskretnymi gwizdami piękne turystki zwykli podrywać. Ale szalona podróż do Włoch nie dla wszystkich okaże się szczęśliwa, zaś jej konsekwencje wyjdą na jaw o wiele później, niż nasi bohaterowie śmieliby przypuszczać. Kto komu więc obiecał pokazać cały świat, jak dalej potoczą się losy „Małej Italii” i czy Pieta znajdzie w sobie dość odwagi, by opuścić ekscentrycznego pracodawcę? I co tak naprawdę nasi bohaterowie przywieźli ze sobą ze swej życiowej podróży? Odpowiedzi doprawdy są warte poznania.