Profesor Wyka pisał, że największym dobrodziejstwem człowieka jest jego pejzaż centralny, "to miejsce, z którego się jest i do którego się wraca, pierwszy kod zapisany w człowieku". Kutz zaś wiernie powtarza za nim od lat, że żeby zrozumieć człowieka, trzeba wiedzieć, skąd jest, gdzie się urodził, wychował, gdzie tego pejzażu szukać i jak go z nim identyfikować. "Mój pradom był osmoloną do koloru sadzy dwupiętrową czynszówką. Stał na styku dwu kultur: starej – agrarnej czy feudalnej – i nowej, wielkoprzemysłowej" – mówi, zapytany o pejzaż własny. I faktycznie, dla Kutza Śląsk, ta osmolona czynszówka, pogranicze świata zacofanego i zindustrializowanego, to punkt wyjścia i praobraz, do którego będzie wracał po latach. Klich zaś obraz ten będzie się starała wiernie zrekonstruować, podpierając go barwnymi opowieściami samego reżysera. Usłyszy więc, że w śląskiej rodzinie dziewczyny się nie liczą, mogą co najwyżej wyjść za mąż, że to synów się hołubi i w nich inwestuje. U Kutzów domem rządzi jednak matka, to
ona liczy pieniądze i wychowuje dzieci. Cały jestem z matki, powie reżyser po latach. Niczego mu nigdy nie zabraniała, byle nie pił przesadnie, chodził do kościoła i czytał książki. Będzie jej więc wdzięczny także później, u szczytu sławy, bo to dzięki niej udało mu się uniknąć robotniczego chomąta.
Kutz będzie miał też trzy marzenia: pójść do polskiej szkoły, czytać polskie książki, patrzeć na dziewczyny. Kiedy już uda mu się je zrealizować, niczego nie zapomni. Tę panoramę Śląska biednego, acz radosnego, będzie zawsze już nosił w swoim sercu, podobnie jak poczucie społecznej misji. Zechce go zatem do powojennej kultury polskiej wcielić, choćby wbrew cenzurze i dotychczasowym oczekiwaniom przeciętnego widza. Będzie klął na tę śląską mentalność, niewolniczą i poddańczą, która o własne nie zawalczy, każde brzemię dźwignie. Tym bardziej, że w jego wyobrażeniu (całkiem słusznym zresztą), Śląsk jest nadal nie zaadaptowanym przeszczepem na polskim organizmie. Nic więc dziwnego, że Kutz, ten jurny i błyskotliwy Ślązak z krwi i kości, ostentacyjnie tupnie nogą i na śląskie wstecznictwo się wypnie. "Pyk, pyk, pyk z fajeczki i Bercik z głupawego serialu, to już nie wystarczy" – będzie grzmiał na salonach. I faktycznie, społeczeństwem zatrzęsie, śląskością się zachłyśnie i jakże przekornie zademonstruje swój
reżyserski talent, obrazoburczo prychając przy tym na dotychczasowe klasyki polskiej szkoły filmowej. Znów zamarzy – tym razem, żeby film był sztuką, a nie towarem, a Śląsk, tak biedny i żałosny, upomniał się wreszcie o swoje.
Z biografii Agnieszki Klich wyłania się postać niepokorna, pewna siebie i waleczna. Ze strzępków rodzinnych opowieści i śmiałych wyznań samego Kutza, otrzymujemy swoistą spowiedź człowieka, który niejednego grzechu się w życiu dopuścił, choć żadnego zdaje się nie żałować. I nie jest to nawet kwestią buty czy nadmiernego uporu (których zresztą Kutzowi i tak odmówić nie można), a raczej owego „pędu egzystencjalnego”, który wciąż gna go od filmu do filmu i który przed laty ukształtował w nim potrzebę eksperymentowania, choćby kosztem zagryzającej zęby cenzury. Niecodzienne metody reżyserowania, regionalna tematyka i wpleciona w to manifestacja śląskości, wywalczyły mu miejsce w polskiej kulturze bezsprzeczne, udokumentowane tu listami i opowieściami sławnych tego kraju. Oto chłopak z robotniczego zaścianka staje w szranki z możnymi polskiego kina, w rankingach plasuje się obok Zanussiego, Wajdy, Barei czy Kawalerowicza. Nagle o jego filmach rozpisują się Mętrak, Sobolewski, Marszałek, o role zabiegają Dymna czy
Olbrychski. Kutz wkracza więc na kinowy parnas pełen planów i nadziei, odważnie testując naszą patriotyczną mentalność. Krytycy zacierają ręce, cenzura spogląda nieufnie, a Kutz szaleje, budując ten swój śląski mit. Zyskuje tym uznanie nie tylko u kolegów po fachu, ale i wśród literackiej elity. Przyjaźni się z Konwickim, Berezą, Brandysem. Dom Dygata staje się jego drugim domem, a jego żona – najwierniejszą przyjaciółką. Choć niezbyt postawny, ma Kutz głos Humphreya Bogarta i wielkie powodzenie u dziewczyn. Efekt – trzy żony, czworo dzieci.
Wielkim osiągnięciem autorki jest na pewno ukazanie Kutza takim, jakim jest, a nie takim, na jakiego kreują go media. To z biografii jej autorstwa wyłania się Kutz obnażony, gotowy do rozliczenia się z życiem, z tymi osiemdziesięcioma długimi latami, kiedy starał się udowodnić całemu światu, że tak też można robić kino – plebejsko i poetycko zarazem. O sobie mówi śmiało, bez szmiry i brązownictwa. "Ja jestem facetem, który nosi w sobie diabła nieodpowiedzialności wobec samego siebie. Na przykład mówię rzeczy, których nie powinienem mówić. Jak coś spierdolę, to musi przyjść refleksja" – wyznaje. Pytany o tę niezbyt stosowną wulgaryzację języka, której śmiało się poddaje, uśmiecha się pobłażliwie i cytuje „Plebeya”, w którym sam o sobie pisał: "Kazimierz Kutz – urodzony lingwista o najwyższym standardzie komunikatywności – używa wyłącznie czterech słów na h, d, p i k. (…). Orator z bożej łaski, lubi występować publicznie bez kartki i jak coś palnie – zwłaszcza, jeśli sam tego nie rozumie – włos jeży się
naprawdę". I faktycznie, żadnej z tych cech nie można mu odmówić. O tym, że całe serie wyrazów nieparlamentarnych serwuje z sobie tylko właściwym wdziękiem, pisał nawet Bereza. Toteż to swoiste faux-pas na salonach spokojnie mu wybaczano, traktując je raczej jako środek artystyczny, przekaźnik emocji czy wyraz indywidualnego stylu tego jakże niekonwencjonalnego przecież artysty. Wiecznie przekorny, porywczy, a przy tym piekielnie zdolny, stał się przyczynkiem do napisania biografii niezwykle mistrzowskiej w swym merytorycznym zakresie. Jeśli dodać do tego zgromadzone w książce listy, fragmenty recenzji i wywiadów oraz wiekowe fotografie, otrzymamy rzecz naprawdę godną uwagi. A przy tym spisaną w sposób fenomenalny, oddający prostotę, geniusz i humorystyczne usposobienie reżysera.
"Jo nie wiedziołem, że miołem tak ciekawe życie" – tymi słowami własną biografię skomentował sam Kutz podczas świętowania swoich osiemdziesiątych urodzin w chorzowskim Teatrze Rozrywki. I faktycznie, jego historia została przez autorkę opowiedziana tak zgrabnie, że i polotu, i humoru, i płynności jej nie brak. Do tego biografia to niezwykle rzetelna, bo koordynowana przez samego mistrza, a i wzbogacona mnogością faktów, cytatów i postaci. Aż roi się w niej od pikantnych anegdot, niezwykle osobistych relacji, zabawnych opowieści. Wartości poznawczej książce więc odmówić nie można. Tym bardziej, że obok typowych faktów biograficznych znajdziemy tu też szczegółowe opisy filmów, wzmianki o najważniejszych datach, przełomowych wydarzeniach. Wszystko to składa się na wielowymiarowy portret tego znakomitego polskiego reżysera, spisany niezwykle lekko i przyjemnie, a przez to tak przystępny. Biografia to przy tym pięknie demaskatorska – Kutz nie doczekuje się tu własnego pomnika, nie wpisuje w poczet narodowych
bohaterów, nie wystawia na publiczne oklaski. Raczej sam siebie odbrązawia, pokazując, że artysta artystą, ale swoje życie ma. Może niezbyt doskonałe, niezbyt poprawne, jednak własne. I dlatego po swojemu wziął się za tworzenie nietuzinkowej estetyki i zaczął matkować nowemu kinu polskiemu. Niepoprawny politycznie, rugany za nowatorskie podejście do kina i ciągłe poruszanie się w śląskiej, a więc powszechnie obcej tematyce, dożył więc Kutz swoich osiemdziesiątych urodzin, których prezentowana tu książka miała być zwieńczeniem. Kutz wydaje się w niej świadomie plebejski, niezwykle charakterny i wciąż twórczy. Daleko mu przy tym do przeciętnego dziadunia z laseczką, które swoje już przeżył i na zasłużony odpoczynek chętnie się do nieba uda. Jak sam mówi, ma to "szczęście, że swoją starość spędza w biegu i obiegu myślowym". Wciąż płodny jako reżyser, szykuje się do literackiego debiutu. O starości ani mu myśleć. "Ja wam pokażę, a wy się gońcie" – kwituje bez pardonu.