Ochrypłym głosem błagał o życie. Czarna karta sądownictwa PRL
Stanisław Wawrzecki do samego końca wierzył, że uniknie stryczka. Kiedy zrozumiał, że to koniec, w ułamku sekundy osiwiał.
- Za kradzież mięsa jeszcze nikt w Polsce nie poszedł na szubienicę. Niech pan będzie spokojny - mówi mec. Jacek Wasilewski do prowadzanego przez dwóch "klawiszy" Stanisława Wawrzeckiego. Świadomie skłamał. Dobrze wiedział, że bohaterowi "największej afery gospodarczej PRL-u" zostały dwa dni.
Ciemna karta polskiego sądownictwa
Lotnisko Okęcie, 18 kwietnia 1964 r. Z samolotu, który przyleciał z Bukaresztu, wysiada Stanisław Wawrzecki. Dyrektor Miejskiego Przedsiębiorstwa Handlu Mięsem Warszawa Praga, którego za chwilę okrzykną "dyktatorem mięsnym Śródmieścia".
Dwaj milicjanci biorą go pod ręce i prowadzą do czarnej wołgi. Samochód zatrzymuje się pod bramą więzienia na Rakowieckiej, vis a vis jego mieszkania na alei Niepodległości 159. Synowie Wawrzeckiego, w tym Paweł, dziś popularny aktor, zobaczą go po raz ostatni na procesie. Po latach określanym jako ciemna karta polskiego sądownictwa. Albo po prostu: mord sądowy.
Jak wyglądała Polska w latach 80.?
"Polacy jedzą za dużo mięsa"
Z mięsem od samego początku funkcjonowania słusznie minionego ustroju jest problem. Kazimierz Brandys pisał, że konsumowanie szynki w PRL-u stało się swojego rodzaju aktem wolności: świadczyło o posiadaniu czegoś, co było prawie nie do zdobycia.
Mięso staje się towarem pożądania, a jego jedzenie symbolem życiowej zaradności. Bo mięsa się nie kupuje. Je się zdobywa. Nic dziwnego, że czarny rynek kwitnie w najlepsze.
Antidotum na stale rosnący popyt i wydłużające się kolejki są podwyżki oraz słowa towarzysza Wiesława: "Polacy jedzą za dużo mięsa". Partia ratuje się też tzw. recepturami zastępczymi na wędliny. Ważną rolę odrywają w nich skórki, wymiona, wargi. Niektórzy twierdzą też, że papier toaletowy. Ale nawet to nie wystarcza. Mięsa ciągle brakuje.
I kiedy w końcu władza opiera się plecami o ścianę, z nieba spada donos.
"Mafia mięsna"
Anonimowy, do dziś nie udało się ustalić jego tożsamości, pracownik Miejskiego Handlu Mięsem twierdzi, że "w MHM wszyscy kradną".
W donosie opisuje też mechanizm działania tzw. "mafii mięsnej". Z procederu korzyści materialne ma czerpać każdy szczebel mięsnego biznesu: od prostych pracowników rzeźni po kierowników stołecznych sklepów i samą górę - szefów MHM.
Mięso jest kradzione z ubojni. Zanim trafi ono do nielegalnego obrotu, wpisuje się je w straty, fałszuje faktury, braki często uzupełnia odpadami. Potem mięso ląduje w państwowych sklepach, gdzie kierownicy sprzedają je w drugim obiegu. Kasa idzie do podziału między nich a dyrektorów okręgów. Aby biznes mógł się kręcić dyrektorzy decydują o przydziałach mięsa do konkretnych punktów sprzedaży. Za co też biorą łapówki.
Milicja zbiera dowody przeciwko 1300 osobom, ale zarzuty stawia tylko 10 - m.in. kierownikowi ubojni, kierownikom sklepów i trzem dyrektorom MHM - w tym Stanisławowi Wawrzeckiemu. Przesłuchania trwają miesiącami, niektóre zeznania uzyskuje się torturami. Funkcjonariusze szybko ustalają "mózg" procederu - to szefowie Miejskiego Handlu Mięsem.
Wawrzecki od razu przyznaje się do brania łapówek od 120 kierowników sklepów. Łącznie to 3 i pół mln zł. Jest przekonany, że dzięki temu dostanie mniejszy wyrok. Poza tym ma koneksje w PZPR. Zresztą nie kradł, ani nie fałszował żadnego mięsa.
- Ojciec nie był kryształowym człowiekiem. Ale na pewno nie zasługiwał na bestialską śmierć - powie wiele lat później aktor Paweł Wawrzecki.
"Sądzi Kryże, będą krzyże"
Ale Wawrzecki ma pecha. Partia właśnie znalazła kozła ofiarnego, którego przykładnie chce ukarać.
Trzeba przecież znaleźć winnego wiecznych niedoborów. Zatuszować nieudolność systemu i władzy. Kogoś, kto "okradał na miliony państwo i nas, zwykłych obywateli" - jak przedstawia go Polska Kronika Filmowa. Wyrok już zapadł.
W normalnych okolicznościach za branie łapówek Wawrzecki dostałby 5 lat. Ale jego proces toczy się, w trybie doraźnym. Przewidzianym do spraw związanych z naruszaniem bezpieczeństwa państwa. Jest to więc niezgodne z konstytucją. Tryb wprowadzono 1945 r. przez Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, aby w świetle prawa mordować żołnierzy AK.
Od wyroku nie można się odwołać. Nawet jeśli jest to tylko przestępstwo gospodarcze. Proces rozpoczyna się 20 listopada 1964 r. i jest farsą. Nie powołano ławników, obrońcy nie mają czasu zapoznać się z aktami, a wniosek o rezygnację z trybu doraźnego zostaje odrzucony. Prokuratorzy wnoszą o trzy wyroki śmierci.
Na czele składu sędziowskiego staje postrach - sędzia Sądu Najwyższego Roman Kryże. To on skazał rotmistrza Witolda Pileckiego na śmierć. I to o nim mówi się: "sądzi Kryże, będą krzyże".
Wyrok zostaje ogłoszony 2 lutego 1965 r. Stanisława Wawrzeckiego skazano na karę śmierci przez powieszenie. Pozostali otrzymują wyroki dożywotniego więzienia lub kilkunastu lat pozbawienia wolności. Sąd orzeka też wysokie grzywny i konfiskatę mienia.
- Po odczytaniu wyroku odezwał się Wawrzecki. Ochrypłym głosem błagał o życie - wspomina mec. Henryk Albert, jeden z obrońców w "procesie mięsnym".
- Ojciec zemdlał. Padał deszcz, cały świat płakał - przywołuje tamten dzień Paweł Wawrzecki, wówczas 15-latek. - Nie mogłem mu pomóc, stałem za daleko.
Jeden z sędziów, Faustyn Wołek, nie chce zgodzić się na wyrok śmierci. Wycofuje się ze złożenia votum separatum w zamian za obietnicę ułaskawienia przez Radę Państwa. Zostaje oszukany, a wyrok zostaje wykonany w trybie przyspieszonym.
Osiwiał w ułamku sekundy
Jednym z obrońców w procesie jest mec. Jacek Wasilewski. To on spotkał Wawrzeckiego dwa dni przed wykonaniem wyroku. - Oczy Wawrzeckiego to były oczy wiernego psa. Chwycił mnie za rękę i chciał mnie w nią pocałować.
Kiedy 19 marca 1965 r. po Wawrzeckiego przychodzą strażnicy, mężczyzna siwieje w ułamku sekundy. Wie, że to koniec. Przerażony prosi o "fajkę". Stres jest tak potężny, że ręka wyciągnięta po papierosa sztywnieje. Tak zostaje powieszony.
Makabryczne szczegóły znajdą się w reportażu "Mięso i inne sprawy" Barbary Seidler. Dziennikarce udaje się porozmawiać z Władysławem Wiktorowiczem - mordercą, który siedział z Wawrzeckim w celi.
- Następnego dnia przyjechaliśmy pod wskazany adres. Okazało się, że ciało ojca pochowano w zupełnie innym miejscu - wspomina Paweł Wawrzecki. - Tylko dzięki znajomościom udało nam się ustalić faktyczne miejsce pochówku.
Syn złodzieja
Po procesie dla rodziny nastają ciężkie czasy. Bożena Wawrzecka, żona skazanego, farbuje włosy. Nie chce być wytykana na ulicy. W Hali Mirowskiej prowadzi kolekturę lotka. Jeszcze długo jest pod obserwacją milicji.
- Nikt w szkole nie potrafił znaleźć się w tej sytuacji. Jeden z profesorów przechodząc korytarzem powiedział nawet: "O, Wawrzecki, syn tego złodzieja" - wspomina aktor.
Do dziś nie może wybaczyć sobie, że przed wyjazdem ojca do Bukaresztu nie pożegnał się z nim, jak należy. - Powiedziałem: "No to cześć, tato, widzimy się za tydzień". Nie pocałowałem go, tylko podałem mu rękę. Miałem 15 lat, byłem taki dorosły. Do dziś tego żałuję - zwierzał się Paweł Wawrzecki.
W 2004 r. sprawa wraca na wokandę. Sąd Najwyższy uchyla wyrok na Wawrzeckim. Uzasadnia, że nastąpiło rażące naruszenie prawa. Rodzina skazanego występuje o odszkodowanie za skonfiskowany majątek. W 2010 r. sąd częściowo przychyla się do wniosku.
- Osoba Wawrzeckiego jest ważna, ale przedstawienie ma przekaz uniwersalny. To przestroga dla współczesnych, że każdy totalitaryzm prowadzi do wynaturzeń i zbrodni - mówił "Super Expressowi" Tadeusz Bradecki, aktor grający obrońcę Stanisława Wawrzeckiego.
Korzystałem z filmu dokumentalnego TVP "Paragraf 148 - Kara śmierci. Mięso" (2001), tekstu Leszka Szymowskiego "Afera mięsna: złamane życie dziesięciu warszawskich rodzin" oraz reportażu "Mięso i inne sprawy" Barbary Seidler z książki "Pamiętajcie, że byłem przeciw".