Babcie urodzone przed pierwszą wojną światową uważały, że zdrowy dzieciak to dzieciak pyzaty i rumiany. Czyli, nazywając rzeczy po imieniu, gruby i przegrzany. W wielopokoleniowym domu zaludnionym tłumem wnucząt można było jakoś się wymigać od mleka z masłem i podsmażanego makaronu, zejść z pola widzenia, pozbywszy się szalika i czapeczki. Ale cóż ma począć jedynak? Jedynaczka? Hania Bania? W poprzednim tomie, wspólnym wysiłkiem babci i gosposi - Stefy doprowadzona do rozmiarów malutkiego sterowca, rośnie (rośnie!) na dziewczynkę bystrą, ciekawą świata i szczęśliwą, chociaż kompletnie niepodobną do innych dzieci. Nie tylko z wyglądu, zresztą.
W drugim tomie Hania Bania – królowa samby poddawana jest mękom i radościom dorastania. Pod koniec książki, czyli dla bohaterki pod koniec podstawówki, niektóre dziewczynki zaczną już ją trochę przypominać z wyglądu, osiągając zbliżony wzrost i obwód w pasie (ale nie w biuście!). No dobra, dość już o rozmiarach, choć to jeden z głównych tematów hanio-baniowych żartów. Bo jest to książka nieodparcie zabawna, a przy tym wcale nie powierzchowna. Pod powłoczką humoru kryje się zawartość gęsta od znaczeń. Świat lat sześćdziesiątych widziany z perspektywy małej jedynaczki wychowywanej w świecie dorosłych ukazany jest w leciutko krzywym zwierciadle, ale z hiperrealistyczną dokładnością szczegółu. A dojrzewanie samej Hani – pod wieloma względami doroślejszej, a pod innymi – znacznie bardziej dziecinnej, niż rówieśnicy, procesem fascynującym. I przezabawnym przy okazji. Hania nie daje się wpędzić w kompleksy, nie chce na siłę przypodobać się rówieśnikom ani się do nich upodobnić. Płynie jak okręt pod pełnymi
żaglami – duża, wygadana, kipiąca od niesamowitych pomysłów i fizycznej energii. Rodzice wyprowadzają się od dziadków, a Hani udaje się jeszcze na rok odsunąć w czasie przeprowadzkę do Warszawy, bo dom dziadków to znany świat, bezpieczny azyl. Podwarszawski dom jest duży, otoczony ogrodem, pełen starych mebli i książek, a dziadkowie kochają Hanię bezgranicznie i bezkrytycznie, choć przyznać trzeba, że wychowują ją w sposób mocno niedzisiejszy. Zamieszkanie z rodzicami – to Warszawa, ambitna, żeńska i mundurkowa szkoła, być może - wreszcie jakieś koleżanki (o kolegach nie wspomnę...), ale też podejmowane przez rodziców próby „uzwyczajnienia” Hani i dziejące się między rodzicami sprawy trochę śmieszne, ale też i niepokojące... Dojrzewanie to nie tylko rozterki duszy, ale i tajemne sprawy fizjologii. I porywy serca, i dziwne zachowania dorosłych mężczyzn. Ale na razie – taniec, śpiew, szkicownik…
Najnowszą książkę Hanny Bakuły można, z przymrużeniem oka, zaliczyć do tego typu książek, które już dawno już w moim recenzenckim profilu wpisałam do ulubionych: „autobiografia, jeśli autor ma poczucie humoru i zdrowy dystans do opisywanych wydarzeń”, i to nie dlatego, że autorka użycza Hani Bani własnej twarzy na fotografiach. Tego szczególnego oglądu świata – z humorem, lekkim dystansem i „łaciatą” dorosłością nie dałoby się chyba tak całkiem wymyślić. Do tej pory znałam Hannę Bakułę jako malarkę i bywalczynię. Dwoma (na razie?) tomami Hani Bani dostarczyła mi wielkiej frajdy jako autorka książek dla tych wszystkich, w których kryje się wewnętrzne dziecko. Głodne świata, samby i makaronu.