Hasła „Kozietulski” i „Somosierra” zwłaszcza rodakom starszego pokolenia – którym, jak mnie, nucili do poduszki dziadkowie, a im z kolei ich ojcowie czy dziadkowie, zawadiacką piosenkę o szwoleżerach („To konnica polska, same szwoleżery, zdobywają szturmem wąwóz Somosierry (...). A wtem Napoleon na Polaków skinął, skoczył Kozietulski, jazdę w czwórki zwinął”) - kojarzą się automatycznie ze straceńczą odwagą, żołnierską wiernością i zarazem bezwarunkowym patriotyzmem, nakazującym wypełniać wszystkie, choćby z pozoru bezsensowne, zadania, byle tylko miały one służyć dobru ojczyzny. Czy rzeczywiście służyły? To już trochę inna sprawa... Nawet studiując szkolne podręczniki historii, wydawane na przestrzeni ostatniego stulecia, możemy napotkać cokolwiek odmienne oceny udziału polskich żołnierzy w działaniach militarnych „małego cesarza”. Nawet trylogia historyczna Wacława Gąsiorowskiego (Huragan, Rok 1809, Szwoleżerowie gwardii), jak wszystkie powieści z przełomu wieków pisana z misją krzewienia uczuć
patriotycznych i pokrzepiania serc - zatem dla dobra fabuły pewnie nieco retuszująca niewygodne fakty - dawała w tej kwestii do myślenia i choć od czasu, gdy ją czytałam, minęło mnóstwo lat, do dziś pamiętam przykre uczucie, towarzyszące scenom krwawej konfrontacji Polaków pozbawionych ojczyzny i żyjących myślą o jej odzyskaniu, z Hiszpanami broniącymi nie czego innego, tylko własnej ojczyzny...
Abstrahując od oceniania słuszności historycznej wojen napoleońskich, a zwłaszcza owej dramatycznej kampanii hiszpańskiej, warto przybliżyć sobie trochę sylwetki ówczesnych bohaterów. Doskonałą ku temu okazją jest lektura wznowionej po wielu latach dokumentalnej publikacji Mariana Brandysa, opowiadającej o losach legendarnego dowódcy szwoleżerów, Jana Hipolita Kozietulskiego, a przy okazji również jego przełożonych i podwładnych, w oparciu o konkretne źródła historyczne: listy (w tym bogatą korespondencję Kozietulskiego z matką i siostrą, udostępnioną autorowi przez zbieracza-pasjonata), pamiętniki, rejestry wojskowe. Próżno tu szukać jakichś pomnikowych sylwetek, bohaterów bez skazy; spomiędzy starych szpargałów wychylają się cienie ludzi żywych, z krwi i kości, ze wszystkimi wadami i dziwactwami. Ot, choćby sam Kozietulski – z jednej strony szczery patriota, posłuszny żołnierz, ceniony dowódca, kochający syn i brat, troskliwy wujaszek - z drugiej bawidamek romansujący z dwiema niewiastami naraz, a przy tym
człowiek dość niefrasobliwy w sprawach finansowych i nazbyt ufający ludziom. Że te ostatnie ułomności uszczupliły jego rodzinny majątek, to jeszcze pół biedy, ale że stały się przyczyną wstrząsu psychicznego, z którego nigdy już się nie pozbierał – na tym stracili chyba nie tylko jego najbliżsi... Podobnie pisze Brandys o innych ważnych postaciach epoki napoleońskiej – Wincentym Krasińskim, Tomaszu Łubieńskim, sławnym księciu Józefie Poniatowskim, majorze Dautancourt i pozostałych francuskich oficerach towarzyszących szwoleżerom; żaden z nich nie ma przyczepionej jednoznacznej łatki – „zły” czy „dobry”, „biały” czy „czarny” – i przez tę właśnie niejednoznaczność stają się bardziej wyraziści, bardziej ludzcy.
Sama prezentacja bohaterów to tylko jeden z kilku elementów, dla których warto tę książkę przeczytać. Drugim jest barwna rekonstrukcja szlaku bitewnego polskich szwoleżerów, wsparta licznymi cytatami ze wspomnień żołnierzy różnej rangi (a zatem spoglądających na wydarzenia z rozmaitej perspektywy). Trzecim – wgląd w mentalność ówczesnego społeczeństwa polskiego, a przynajmniej pewnych jego warstw (bo jednak chłopi raczej nie dochodzą tu do głosu), i w jego postawy w obliczu zaistniałych wydarzeń historycznych. Czwartym i według mnie najbardziej istotnym dla atrakcyjności lektury – sposób pisania autora, dzięki któremu czytelnik nie czuje się przytłoczony mnogością nazwisk, nazw geograficznych i dat. No, chyba że w ogóle nie przepada za historią albo toleruje ją tylko podaną w fabularnej oprawie – ale jeśli tak jest, pewnie też nie będzie zasięgał opinii o pozycji należącej do nielubianego gatunku...
Ja w każdym razie przeczytałam Kozietulskiego i innych z przyjemnością, którą tylko chwilami zakłócały mi dostrzeżone w tekście błędy, w większości będące literówkami („starościec” zamiast starościc, „wojewodzina” zamiast wojewodzica, „Handeisman” zamiast Handelsman, „Soityk” zamiast Sołtyk), a tylko jeden raz pomyłką grubszego kalibru, wynikającą najwyraźniej z niedostatecznej znajomości łaciny (bo ktoś, kto ją zna, wiedziałby chyba, co to „odor sanctitatis” i nie poprawiał pierwszego wyrazu w tym zwrocie na swojsko - a przy tym niewyobrażalnie komicznie - brzmiący „odór”!).