Przeszłość śmierdzi.Do tak prozaicznych, ale - bądź co bądź - mocno odczuwalnych wniosków dochodzi siedemnastoletnia Anna, kiedy musi skorzystać z wychodka (sic!). A wyboru specjalnie nie ma, bo oto - za pośrednictwem czerwonej gondoli i kierującego nią starca - nieoczekiwanie ląduje w XV-wiecznej Wenecji. Pal licho, że goła, pal licho, że sama - grunt, że miasto śmierdzi, a Anna wąchać je musi.
Ale żeby od tego recenzję zaczynać? Ano, od tego, bo wątek to tak misternie w powieści poprowadzony, z taką swadą i maniakalną wręcz drobiazgowością opisany, że i recenzentowi na dalszy plan spychać go nie wypada. Otóż główna bohaterka najpierw raczy nas opisem swoich gastrycznych przypadłości ("Naraz zrobiło mi się niedobrze i omal nie chwyciłam za nocnik, żeby puścić do niego pawia. Ale rewolucja w kiszkach zwyciężyła nad chęcią rzygania. W sytuacjach stresowych mam niestety skłonności do rozwolnienia".), później zaś wtajemnicza w sposób uporania z nimi ("Ostatecznie już uwierzyłam, że naprawdę znalazłam się w przeszłości. Nawet najbardziej kreatywna podświadomość nie mogłaby stworzyć tego obrzydliwego smrodu ani widoku szerokiej drewnianej belki z otworem wielkości tyłka w środku. To dosłownie przelało czarę. Dopadła mnie najgorsza sraczka wszech czasów. Pospiesznie odstawiłam świecznik, zadarłam ubranie, odgoniłam kilka tłustych much i przycupnęłam nad ohydnie cuchnącą dziurą".).
Ręce opadają? Opadają. I nie o to nawet się chodzi, że wątek fekalny należy do tych średnio raczej porywających, ale o to, że autorka dziwnie doprawdy rozkłada akcenty w tej - przyznaję - całkiem dobrej książce. Otóż kwestie smrodu zostały potraktowane tu z większą dbałością niż miłość głównych bohaterów.Ot, on ją raz wyciągnął z wody, zamienili słowo, dwa, i nagle dochodzimy do końca książki z ckliwym finałem, w którym boski Sebastiano w "bardzo dobitny sposób" pokazuje Annie, "co naprawdę znaczy termin latin lover", po czym ona - rozanielona - zaczyna czuć się "jak karmel na rozgrzanej patelni".
Ale dosyć pastwienia się. Dosyć, bo - jak już się rzekło - Magiczna gondola złą książką nie jest. Ba, jest książką dobrą. Jeśli zdarzać się mogą wciągające, niegłupie i okraszone solidną dawką humoru powieści dla młodzieży, to właśnie mamy z jedną z nich do czynienia. Prowadzi nas przez nią wspomniana Anna - dziewczyna charakterna, całkiem rozgarnięta, choć przesadnie odważna. I pewnie byłaby całkiem zwyczajna, a może i trochę nudna, gdyby nie dziwna cecha, jaka wyróżnia ją już od dzieciństwa. Otóż Anna w sytuacjach zagrożenia odczuwa uporczywe swędzenie karku. Ojciec wzrusza na nie ramionami, twardo stąpająca zaś po ziemi matka określa to mianem zaburzeń integracji sensorycznej, co główna zainteresowana kwituje krótko: "W zwyczajnym języku znaczyłoby to mniej więcej tyle, że od czasu do czasu mi odwala".
Świetnie zarysowany wydaje się też jej przyjaciel Mathias, którego marzeniem jest, aby wszyscy zaczęli regularnie myć zęby.I to nie ze względów estetycznych bynajmniej, a dlatego, że - jak sądzi - "wiele ludzkich nieszczęść ma swoje źródło właśnie w zepsutych zębach". Marzenie to w XV wieku trudne do zrealizowania, bo mycie czegokolwiek, nie tylko zębów, na długie jeszcze lata pozostanie przecież mrzonką. A i czekolada, o której z utęsknieniem rozpamiętywać będzie Anna, pojawi się za czterysta mniej więcej lat.
Owszem, Völler mogła darować sobie porównanie weneckich mieczy do "BlackBerry przeszłości" i silący się na zabawność tekst Anny do napotkanego w przeszłości biedaka, że nazywa się Hannah Montana i mieszka przy kanale Disneya. Podobnie jak wyzwanie przeciwnika, że zachowuje się "jak gumowy fetyszysta, któremu pierwszy raz pozwolono włożyć kostium do nurkowania".Ale, skoro już się zdarzyły, wytknijmy i puśćmy w niepamięć. Gorzej tu, naprawdę, nie będzie.
Otóż Anna w chwili zawiązania akcji ląduje z rodzicami na arcynudnych wakacjach w Wenecji, którą zdążyła zwiedzić już wzdłuż i wszerz.Dni mijają jej na przesiadywaniu z rodzicami w hotelowej restauracji i bawieniu pod stołem iPodem. A szkoda, bo gdyby choć przez chwilę przesłuchała się temu, co do powiedzenia ma jej ojciec (swoją drogą, jeden z czołowych archeologów w kraju), może łatwiej byłoby jej zrozumieć przedziwne okoliczności, w jakich za moment sama się znajdzie.
O tym, że podróż w czasie jest motywem wdzięcznym, nikogo przekonywać nie trzeba. I tu udał się wyśmienicie, tym lepszy, że autorka pokusiła się o wprowadzenie blokady, uniemożliwiającej bohaterce stosowanie słów w owych czasach nieznanych. Tym sposobem "iPod" w jej ustach zmienia się w "lusterko", "film" w "sztukę kostiumową", a "spoko koleś" - w "doskonałego towarzysza". I, choćby nie wiem, jak się starała, za nic nie będzie w stanie napisać w liście choćby zwykłego, ale na wskroś jednak współczesnego "cześć".
Rozwiązanie to więc świetne, bo pozwala wyrwać się książce z potężnego zbiorku jej podobnych.I uśmiech czasem wywoła, i wpędzi bohaterkę w niemałe kłopoty. A tych tu, na szczęście, sporo. Magiczna gondola więc - mimo pretensjonalnego tytułu - to pozycja naprawdę przyzwoita. Może momentami niekonsekwentna, z nierozsądnie rozłożonymi proporcjami. Ale nastolatka, do której jest kierowana, i tak tego nie wychwyci, a książkę - jak mniemam - polubi.