Opowiadanie nie jest gatunkiem łatwym. Nie jest też gatunkiem wdzięcznym, po który pisarze sięgaliby z wyraźną chęcią. Zbudowanie wiarygodnej historii na przestrzeni mocno okrojonej i sprowadzonej do kilkunastu czy też kilkudziesięciu stron wymaga bowiem nie lada samodyscypliny, połączonej ze zdolnością umiejętnej organizacji tekstu i takiego operowania dramaturgią, które pozwoliłoby nazwać uzyskany twór pewną autonomiczną całością – opowieścią z porządnym wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Właściwe wyważenie proporcji okazuje się kwestią niezwykle ważną zwłaszcza w kontekście jednego z tutejszych opowiadań, patronującego zresztą wydaniu francuskiemu. A to dlatego, że Koncert „Pamięci anioła”, przedstawiający losy dwóch muzyków, rywalizujących ze sobą w czasach młodości i spotykających się po latach, jest tekstem z gruntu złym, bo zbudowanym jakby w oderwaniu od wszelkich kompozycyjnych prawideł.
Część pierwsza Koncertu, będąca w zasadzie skromnym wprowadzeniem, daje zaledwie namiastkę informacji na temat charakterów, skłonności i możliwości bohaterów i absolutnie nie tłumaczy tego, co zrobił z nimi Schmitt w części drugiej. Historię tę skrojono bowiem tak, jakby dwudziestoletni przeskok fabularny usprawiedliwiał każdy możliwy obrót akcji i z góry uwiarygodniał ją w oczach czytelników. Uduchowiony i jakże delikatny Axel niespodziewanie staje się więc właścicielem fabryki dewocjonaliów i gadżetów erotycznych zarazem, a żądny sukcesu i przejawiający destrukcyjne zapędy Chris zatrudnia się jako pokorny wychowawca w ośrodku dla młodzieży z problemami. Jeden pragnie zemsty, drugi wybaczenia. Jeden ludźmi gardzi, drugi im pomaga. Jeśli komuś wydaje się, że bardziej łzawo być już nie może, niech dotrwa w lekturze do szczęśliwego końca.
Mocno przesadzona wydaje się też Elizejska miłość, której bohaterka – niegdyś beztroska studentka ze świata cyganerii, obecnie zaś pierwsza dama Francji – toczy zacięty bój ze swym niewiernym mężem. Dla udręki tak własnej, jak i jego, na rozwód się nie zgadza, czyniąc atmosferę w pałacu co najmniej nieznośną. Bezwzględny i liczący na drugą kadencję mężczyzna będzie się więc starał losowi dopomóc, aby konfliktową małżonkę z pola widzenia usunąć – najlepiej tak, aby nie zhańbić swego wizerunku nieprzyjemnym i głośnym rozwodem. A kiedy sytuacja rozwiąże się niejako sama, przejdzie on metamorfozę, jakiej niejeden bohater literacki by mu pozazdrościł – nie tylko z westchnieniem będzie wspominał piękne lata ich wielkiej miłości, ale i poobwiesza ściany pałacu portretami najdroższej żony, ostatecznie zrywając z rozwiązłym, lecz świetnie dotąd skrywanym trybem życia. Schmitt funduje nam więc nawrócenie godne szeregu orderów, nakazując ślepo wierzyć w pomyślne rozwiązania i absolutny prymat emocji nad zdrowym
rozsądkiem.
Dla równowagi dwa kolejne opowiadania wyszły autorowi dobrze, jeśli nie wyśmienicie. Powrót, historia mechanika, pracującego całe życie na statku towarowym, jest tyleż przewrotna, co wzruszająca. Otóż pewnego dnia mężczyzna dostaje wiadomość, że jego córka nie żyje. Ponieważ kontakt z lądem jest niemożliwy, a córki ma cztery, przez kolejne doby zastanawia się, którą z nich właśnie utracił. Dochodzi przy tym do dość przerażających wniosków – żadnej z nich nie poświęcił nigdy tyle uwagi, ile by wpadało, żadnej też nie zna na tyle, na ile ojciec powinien swoje dziecko znać. Tym sposobem w trakcie trzech dni, spędzonych na morzu w poczuciu winy i stanie tragicznej niewiedzy, zdaje sobie sprawę, że dawno już utracił tak wszystkie cztery córki, jak i żonę, którą od lat zaniedbywał. Podobnie jak w przypadku poprzednich opowieści, tak i tu mamy do czynienia ze znaczną przemianą, jaka dokonuje się w bohaterze na statku. Ciekawe zakończenie, dobrze zarysowany dramat rozdzielonego z rodziną ojca i zapis targających
nim wrażeń czynią jednak tę historię o niebo lepszą od wcześniej wspomnianych.
Tym zaś, co świadczy o ponadprzeciętnym uroku tomu, jest tytułowa Trucicielka. Siedemdziesięcioletnia Marie, będąca jeszcze za życia prawdziwą legendą miasteczka i zarazem jego największą atrakcją turystyczną, ciężko sobie na ten tytuł zapracowała. I chociaż wygrała rozprawy sądowe, oczyszczając imię z zarzutu uśmiercenia trzech przynajmniej osób, okoliczni mieszkańcy i tak wiedzą swoje, a sama Marie nie robi absolutnie nic, aby ich zdanie odmienić. Uprzywilejowana pozycja pozwala jej przecież nie tylko na zajmowanie honorowych miejsc na przyjęciach czy też robienie zakupów poza kolejką, ale i na bycie dumną i wyniosłą, co bardzo jej odpowiada. Spokojny żywot starszej pani burzy jednak nieoczekiwane pojawienie się młodego proboszcza, do którego Marie zapała niejednym uczuciem. Fascynacja duchownym i chęć podlegania mężczyźnie tak wyjątkowemu sprawią, że przez pięć kolejnych tygodni zechce mu ona wyznawać swoje grzechy, wywołując tak w nim, jak i w sobie, istny wulkan skrajnych emocji.
Opowiadanie to, mocno intrygujące i dopracowane w stu bodaj procentach, z bezbłędnie ukształtowaną bohaterką i niepokojącym wątkiem kilku morderstw w tle, wyraźnie góruje więc nad całym zbiorem, broniąc pisarskiego talentu Schmitta i pozwalając przymknąć oko na niedociągnięcia historii poprzednich. I choć sam autor (tłumacząc okoliczności powstania tomu w załączonym na końcu książki dzienniku) zapewnia, że „nie układa bukietu, zbierając rozproszone kwiaty, tylko szuka kwiatów w zależności od bukietu”, nie sposób powstrzymać się od wytknięcia mu tych dorodnych chwastów, które w rzeczony bukiet uparcie powciskał. Jak świętą Ritę chociażby, patronkę od spraw beznadziejnych, która jego zdaniem „połyskuje w tych historiach jak brylant”. Niestety, bardziej trafne byłoby chyba przyrównanie jej do światła latarki, przystawionej w nocy do czubka nosa. Wciskanie na siłę motywu świętej do każdego opowiadania sprawdza się bowiem średnio, a o bardziej nachalną klamrę byłoby raczej trudno. Pomijając jednak tych kilka
uwag i pretensji, przyznać trzeba otwarcie, że opowiadania czyta się świetnie, a sama Marie wystarczy, by Schmitta ostatecznie polubić.