Daniel Kalder podobno jest Szkotem, ale najwyraźniej pochodzi z innej galaktyki – tej, w której czas jeszcze nie przyspieszył do granic ludzkiej wytrzymałości. Pomieszkiwał i pracował w Rosji przez dziesięć lat, poznał język i wiedzę tajemną (jak kupić bilet na pociąg dalekobieżny, jak żywić się w barach szybkiej obsługi i przeżyć) i dlatego odważył się na wyprawy w rejony, stanowiące do dziś białe plamy dla zachodniego turysty. Tatarstan, Kałmucja, republika Mari Eł, Udmurcja. Kalder wyruszał tropić ślady Złotej Ordy, ostatnich pogan w Europie, zwiedzić Miasto Szachów, zrobić wywiad z Kałasznikowem, a trafiał nieodmiennie w „czarne dziury” - pozbawione wszelkiej indywidualności prowincjonalne miasta z sypiącej się wielkiej płyty. Kto inny byłby może rozczarowany, ale Kalder jest, jak sam się określa, antyturystą. Nie szuka zabytków z top-listy, zapierających dech widoków, mrożących krew w żyłach przygód Przyjmuje rzeczywistość taką, jaką ją zastaje – przaśną, banalną, zapchaną betonowymi klockami,
odciętą od przeszłości.
Książka Kaldera to dowcipna gawęda, w której jest trochę historii, trochę reportażu, trochę fikcji, a wszystko to, niepostrzeżenie, stapia się w kawał dobrej literatury. Przypomina w tym Nowy Kwiat cesarza Karpowicza, choć Karpowicz nie do końca wypełnia definicję antyturysty – w końcu Etiopia to Mekka ambitnych zwiedzaczy, koneserów kościołów postawionych na głowie. Kalder nigdzie się nie śpieszy. O historii i wierzeniach dawnych mieszkańców odwiedzanych ziem wie pewnie więcej, niż przeciętny tubylec, a nawet niejedna pani kierowniczka regionalnego muzeum. Ale po minionych czasach i plemionach na ogół nie pozostał ślad, nasz autor opisuje więc, co widzi: centrum agencji matrymonialnych, post-radzieckiego szamana, graffiti, amatorski teatr, lokalne studio telewizyjne, zapomniane planetarium. I ludzi. Ta podróż przez codzienność jest zabawna, mądra, nieśpieszna, wolna od schematów (wszystkie klisze na temat Rosji: wojny gangów, narkotyki, łajdackich gliniarzy i sybirskie romanse wepchnął w pisane z
przymrużeniem oka, przerysowane „scenariusze filmowe”). Zagubiony kosmonauta umiejętnie przekonuje nas, ze nie trzeba nawet przemierzać tysięcy kilometrów, a tylko zdjąć nogę z gazu, palec ze spustu migawki, a ukaże się niepodejrzewany świat.