Są takie książki, przez które się brnie. Jest się w nich po pas, po szyję i ciężko ruszyć w którąkolwiek stronę. Są takie książki, które czyta się źle, choć są dobrze napisane. Które zaciekawiają, a jednak trudno się w nich poruszać. Takie, od których nie chce się odejść, ale zbyt długie z nimi obcowanie grozi brakiem powietrza. Które przeplata się innymi tytułami – ale jednak się wraca, żeby skończyć. Kuszą...
Dla mnie taką właśnie książką są Pory roku.
To dwuwymiarowa historia, w której młodość przegląda się w starości. I tym odbiciem musi żyć, bo swojego mieć nie będzie.
Wiera jest lekarzem geriatrą. Jest oddana swojej pracy, cierpliwa i wyrozumiała dla starszych osób, z którymi pracuje, poniekąd w nich zakochana. Lubi z nimi rozmawiać. Nie niecierpliwi się, jak inne osoby w jej wieku. Staje się milczeniem i potakiwaniem, gdy mówią, umie słuchać. Patrzy na osoby w podeszłym wieku z zaciekawieniem, z zachwytem, z zazdrością. A to dlatego, że sama nigdy nie będzie stara. W jej głowie tyka bomba zegarowa, w jej głowie zapalnik ładunku wybuchowego, w jej głowie rośnie tętniak i statystycznie rzecz biorąc, Wiera zbliża się do kresu swoich dni. Nie jest z tych, którzy się załamują. Jest z tych, którzy licząc swoje dni, starają się wypełnić je sensem i uśmiechem. Chce być pożyteczna. Chce działać. Chce przeżyć kilka żyć w tym jednym, za krótkim. Zakłada więc fundację, która ma pomóc starszym osobom, a szukając sponsorów trafia na Stasa Bierzina, biznesmena, który w rozbudowie sieci luksusowych domów starców, upatruje interesu. Czerpią z siebie nawzajem – ideologicznie podchodząca
do sprawy Wiera bierze od Bierzina pieniądze, on w zamian posługuje się jej charyzmą i doświadczeniem. Dziewczyna chce wyjechać na roczny staż w inną część świata, w której rozwijają się instytucje pomocy starszym osobom, żeby podpatrzeć rozwiązania, pouczyć się, a potem budować własną sieć. Trafia więc do pensjonatu Cztery pory roku, we Francji. Poznaje tu na przykład Muchę, który ma specyficzny rodzaj demencji – pamięta wszystko to, co się wydarzyło do lat siedemdziesiątych, zapętlony w jednym dniu, ignoruje telefony komórkowe, DVD i fakt, że nie jest już studentem na urlopie. Jest też Dolores, cierpiąca na chorobę, pozbawiającą ją jakichkolwiek zahamowań. Jest autystyczny Emen. Nad wszystkim czuwa dyrektor – blisko sześćdziesięcioletni lowelas. A za drzwiami jednego z pokojów leży Aleksandryna – od kilkunastu lat jest sparaliżowana – między ziemią, a niebem, ani żywa, ani umarła. Jej mózg nie działa, nie ma z nią kontaktu. To założycielka Czterech pór roku, ciesząca się specjalnymi względami. Ale
czekająca na śmierć.
Okazuje się jednak, że Emen nawiązał z nią kontakt, że powieki, jedyna część ciała, jaką samodzielnie porusza Sandra, wysyłają światu komunikaty, że są listami do ludzi, zapakowanymi w kopertę, niewysłanymi... Emen jednak nie wie, jak ważne ma zadanie w życiu Sandry, nie wie, że ruchy powiek, które on bezbłędnie odczytuje to wiadomość, która nie dociera do wszystkich. Sam nie wie, jak się rozmawia ze światem, więc nie przekazuje żadnych wieści od sparaliżowanej kobiety. A Sandra ma wiele czasu, więc wspomina – zaczyna się od demonstracji poparcia dla Konstytuanty 5 stycznia. Potem jest wojna. Pogromy Żydów. Hunhuzi. Są żółte gwiazdy na rękawach i ucieczka do Stanów. A między tym wszystkim wciąż i wciąż miłość. Taka wielka, że jak się ją spotka, to nie można ogarnąć wzrokiem. To taka miłość na całe życie, co się za nią jedzie w tundrę po złote samorodki. To taka miłość, dla której robi się głupstwa. Taka miłość jedna jedyna do końca świata. I to jest piękna historia kobiety, uwięzionej w swoim ciele, która
postanawia pomyśleć jeszcze raz swoje go mężczyznę. Idziemy razem z nią, towarzyszymy jej w tym uczuciu. Od trzynastoletniego podlotka, który wynosi z domu chleb z kiełbasą dla głodnego kolegi, aż po kobietę, która traci męża.
To naprawdę ambitna literatura miłosna. To książka, która ma wartką akcję, ciekawi końcem, mami i kusi. Ma dobry, obrazowy język. Ma historię w historii – jakieś wojny, tworzenie nowych państw, sytuację Żydów. Ma wczoraj i dziś, bohaterkę starą i młodą, ma dobrze skonstruowane postacie, ma element zaskoczenia. Ma nawet jakaś dalekowschodnią filozofię, dzięki której można kontrolować swoje ciało i być sprawnym i długowiecznym. Jest wszystko, nie ma się do czego przyczepić. A jednak czegoś mi w niej zabrakło. Jakiejś iskry, jakiegoś tchnienia, jakiejś magii. Dlatego brnęłam przez nią czas długi. I cieszę się, że już jestem po drugiej stronie.