Przeglądam entuzjastyczne recenzje, jakie już zebrała „Wiedeńska gra”, i coraz poważniej zastanawiam się, czy rzeczywiście czytałam tę samą książkę, „zachwycającą i niezwykle intrygującą”. Przeczytawszy też o „zgłębieniu realiów epoki i wiernym oddaniu życia, strojów i konwenansów”, nabieram przekonania, ze jest nawet gorzej – zapewne żyję w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, w której początek XX stulecia wyglądał zupełnie inaczej…
Mówiąc szczerze – ta książka ma tyle wspólnego z realiami epoki, co baśń o Kopciuszku z historią średniowiecza, a źródłami historycznymi do niej były, jak można podejrzewać, serial „Sissi” (niezbyt uważnie obejrzany), „Mata Hari” z Sylvią Kristel (oraz inne filmy z udziałem tej aktorki…), licealny podręcznik chemii i „Czekolada” na deser.
A jeśli już mówimy o filmowych inspiracjach, czy pamiętacie scenę z bananem z „K-paxa”? Dwóch panów w średnim wieku prowadzi rozmowę w gabinecie uniwersyteckiego wykładowcy. Na biurku stoi talerz z owocami. Jeden z panów częstuje się bananem i zaczyna go ze smakiem jeść w czasie rozmowy. Tyle, że … nie obrał go ze skórki. Drobiazg? Błahostka? Coś więcej? W „Wiedeńskiej grze” co krok trafiamy na takie „banany w skórkach”. Biedne jak mysz kościelna dziewczę z głuchej, hiszpańskiej prowincji, tak nieznaczące, że małomiasteczkowy kandydat na męża rzucił ja dla aptekarzówny, trafia na dwór udzielnej księżnej C.K. monarchii i bryluje na balach, z „naszyjnikiem z rubinów i diamentów”, który najwyraźniej wykwitł sam z siebie na dziewiczej piersi, podobnie, jak dziesiątki słoiczków kremów na toaletce. Panna w styczniu ćwiczy o poranku jogę w oranżerii, pod okiem odlegle spowinowaconego nieżonatego mężczyzny w średnim wieku, czytającego gazetę (spróbujcie sobie wyobrazić stosowny strój do uprawiania jogi w takich
okolicznościach A.D. 1913…, jeśli nawet pannie przydzielono zbyt ciasną do ćwiczeń sypialnię), a później brnie pieszo przez śnieg na polowaniu z nagonką, przysiadając od czasu do czasu na kamieniu (naśladownictwa nie polecam).
Owszem, u progu XX wieku, jak w każdej innej epoce, zdarzały się romanse, awanse (i degradacje) społeczne, istniały odważne kobiety i awanturnice. Ale w kręgach najwyższej, międzynarodowej arystokracji, przynajmniej dbano o pozory. Bardzo dbano. Krewna księżnej nie zawiera znajomości na ulicy, a jeśli już, to nie zaprasza przypadkowego znajomego do hotelowego pokoju, przy całkowitej aprobacie arystokratycznej ciotki, zresztą. Książę, udając się na audiencję do cesarza, nie zostawia kuzynki, niczym walizki, na parę godzin w hotelowej recepcji, a po upojnej nocy na paryskiej mansardzie, pierwszym, co przyjdzie mu do głowy, nie będzie zapewne, jakże rozczulające, zmywanie naczyń (poprzedzone niewątpliwie przyniesieniem na szóste piętro wody, rozpaleniem w piecu itd…). Ówcześni arystokraci wiedzieli, jakie czynności przynależą służbie (i nie usługiwali sobie wzajemnie w nocnych przygodach, biegając w szlafrokach po pałacu), znali też sztukę salonowej konwersacji, a nie bezczelnych odzywek i prostackich gestów.
Co do poziomu zagadki kryminalnej i intrygi szpiegowskiej – zamilczę, choć serce łka.
Jeśli mogę do czegoś zachęcić, to do poprzedzenia lektury „Wiedeńskiej gry” na przykład pamiętnikiem księżnej Daisy von Pless, albo chociaż pierwszym sezonem
„Downton Abbey”. I będzie wesoło.