Ta opowieść jest pełna słowa staroświecki i jego przeróżnych wariacji. Staroświecka jest rodzina Willoughby, której losy śledzimy, staroświeckie są ich zwyczaje i staroświeckie jest to, co ich spotyka. Tak to już bowiem często jest ze staroświeckimi opowieściami, że mają wiele staroświeckich postaci i wydarzeń o takim właśnie charakterze. Jednocześnie jednak opowieść ta jest całkiem nowoczesną parodią, odwołującą się do zupełnie niestaroświeckich utworów literackich takich jak choćby Seria niefortunnych zdarzeń niejakiego Lemony Snicketa. Choć odwołań do tradycyjnych utworów, typu Jaś i Małgosia czy Opowieść wigilijna jest tu oczywiście - z wyboru autorki - znacznie więcej. Nie każdy musi lubić parodie, mniej lub bardziej wyrafinowane kpinki z literatury i docinki. Pełne humoru czarnego jak przypalona, smolista kawa zbożowa. Książka jest przeznaczona dla tych, których taki rodzaj lekko złośliwego i prześmiewczego humoru nie odstręcza, nie razi, a nawet bawi.
Głównymi postaciami opowieści są członkowie rodziny Willoughby. Jak najbardziej nietypowej rodziny. Tworzą ją czwórka dzieci i dwójka rodziców, co być może jest staroświeckie, ale w żadnym razie typowe. Najstarszy Timothy liczy sobie lat dwanaście i wydaje się mu, że zjadł już niejeden rozum. Mówi tak, jakby był trochę nad wiek rozwinięty, choć zachowuje się tak, jakby jednak takim nie był. Bliźniacy Barnaba A i Barnaba B mają, co wielu zaskoczy, każdy po dziesięć lat. Jane ma sześć i pół roku, ale też wydaje się - kiedy otworzy usteczka - nadmiernie wygadana i wyrośnięta. Cóż w literaturze wszystko jest możliwe i wszystko się może zdarzyć bo cierpliwie żółknący papier wszystko zniesie. Rodzice tej czeredki to niecierpliwy i popędliwy ojciec oraz leniwa i kłótliwa niepracująca zawodowo matka. Żyją w braku harmonii i niezgodzie tak, jak to opisują mało staroświeckie wybitne współczesne poważne rozprawy socjologiczne.
Punktem zwrotnym w ich nudnym życiu okazuje się niemowlę pozostawione pod drzwiami. Z charakterystyczną w tym wypadku karteczką, która wiele mówi, ale prawie nic nie wyjaśnia. Niemowlę, któremu Tom w przypływie swoistej zuchwałości nadaje imię Ruth. Cóż, chwilowe pojawienie się podrzutka uruchamia cały łańcuch zdarzeń. Rodzice niesfornej czwórki uświadamiają sobie, że mają już dosyć swoich własnych dzieci. W ich głowach rodzi się plan nowoczesnych rodziców zainspirowanych bajką o Jasiu i Małgosi. Planują porzucić dzieci, sprzedać dom i wyruszyć w podróż dookoła świata, w końcu coś im się od życia należy i chcą się - przed śmiercią - pięknie samorealizować. Rodzeństwo podrzuca Ruth pod drzwi posępnego budynku, rezydencji posępnego milionera Melanoffa, który stracił zainteresowanie życiem i rosnącymi mu na koncie milionami. Dzieci pragną zrealizować swój własny przewrotny plan zostania sierotami, który wydaje się jakoś współgrać z planem rodziców zostania ludźmi wolnymi od męczących obowiązków. Rodzice
wyjeżdżają na nigdy nie mające skończyć się wakacje, dzieci zostają z nianią mającą się nimi chwilowo zająć, a dom zostaje wystawiony na sprzedaż, i to na zawsze. Wszystko to wydaje się "skomplikowane, szatańskie, przerażające i absolutnie nikczemne". I chyba takie właśnie jest. Nie wiem czy to komuś coś da, ale całość, po wielu spodziewanych zwrotach akcji i gwarantowanych niebezpiecznych zakrętach w obie strony zakończy się jednym słowem: dobrze. Nie licząc wszystkich pośrednich kroków, które kończą się już niekoniecznie tak szczęśliwie.
Opowieść jest parodią. Zlepkiem nieustannych odniesień do tego, co już w literaturze było i czytającej większości jest znane. Do historii o sierotach i szczęśliwych zbiegach okoliczności, o przemianach smutnych serc w radosne, o pełnych nadziei zakończeniach. Czarny humor jest dosyć specyficzny, trudno jednoznacznie określić do kogo najlepiej przemawiający. Małe dzieci nie wyczują ironii, duże, a nieoczytane, niekoniecznie będą widzieć literackie związki książki z klasycznymi utworami dla dzieci i młodzieży. Dorośli mogą uznać, że całość jest zbyt naiwnie dziecinna i cofa ich gwałtowanie do wieku z którego już dawno wyrośli.
Jest w tej powieści coś z ducha historii Lemony Snicketa, przewrotny humor, żarty słowne, groteska, żonglerka skojarzeniami i sytuacjami. Jest pewne pisarskie rozpasanie i samozadowolenie. Są żarty, które łatwiej zrozumieć starszym niż młodszym, zacnym komisjom konkursowym złożonym z dorosłych niż czytającym dzieciom do których tekst jest niby skierowany. I to jest chyba najpoważniejsze pytanie-zarzut skierowane do autorki: dla kogo napisała książkę?! Może dla siebie?! Aby zrozumieć żart trzeba rozumieć kontekst, aby znać kontekst trzeba jednak trochę wiedzieć, nie wystarczą same dobre chęci.
Powieść jest napisana sprawnie, akcja jest wartka, ilustracje ubogie, słownictwo nie zawsze proste. Nie sądzę, żeby był to - jak głosi opis na okładce - hołd złożony klasycznym opowieściom literackim. Jest to raczej przewrotny uśmiech skierowany prosto w ich kierunku. Książka ma swój urok, choć w niektórych budzić może mieszane uczucia. Tak to już jednak jest z parodiami, nie każdego - wbrew czystym i brudnym intencjom autora - śmieszą i bawią do łez.