Trwa ładowanie...
recenzja
26-04-2010 16:21

Imperium polskie stabilizuje Europę

Imperium polskie stabilizuje EuropęŹródło: Inne
dm230m2
dm230m2

Isaac Asimov, jeden z ojców współczesnej fantastyki naukowej, napisał kiedyś cykl o Fundacji, w którym matematyk Hari Seldon opracowuje zasady nauki zwanej psychohistorią. Polegała ona na tym, że populacja ludzka w swej masie zachowuje się w bardzo określony sposób i stosując metody probabilistyczne, można to zachowanie aproksymować, przewidując przyszłe wydarzenia. Nie wiem, czy politolog George Friedman zna ten cykl SF, ale metody zastosowane przez niego do próby przewidzenia wydarzeń z następnych 100 lat są daleko mniej naukowe i pewne, a w zasadzie oparte na własnym widzimisię, które nazywa analizą procesu historycznego. Książka Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek jest w nieuświadomiony chyba sposób spadkobierczynią historiozoficznych pomysłów Hegla o duchu dziejów, przerobionych przez Marksa na dziejowe walki klas, zaś u źródeł tego wszystkiego leży judeochrześcijańska koncepcja liniowości czasu. Sęk w tym, że chrześcijanie wierzą, iż w pewnym momencie na osi dziejów Bóg zainterweniował, posyłając
swojego Syna (to jeden z głównym punktów historii), a odcinek zamknie Jego powtórne przyjście. Kiedy to się stanie, czym odcinek ów zostanie wypełniony - to właśnie spać nie daje wszelkiej maści potomkom Hegla. Friedman zabawił się w Wernyhorę w dziedzinie geopolityki, zastanawiając się, które to państwa będą dominować w ciągu następnego wieku, a które odpadną z wyścigu o prestiżową rolę przywódców świata.

Autor, aby nie psuć sobie doskonałej zabawy kosztem czytelnika, wyklucza z gry wszelkie czynniki nieprzewidywalne, czyli głównie katastrofy naturalne i biologiczne a także kierunek postępu technologicznego. Osobliwe to podejście - z jednej strony wiemy z historii jaką katastrofą dla Europy była średniowieczna epidemia czarnej śmierci, z drugiej - któż by ją przewidział? Przeniesienie ciężaru współczesnej gospodarki z produkcji przemysłowej na wykorzystywanie wiedzy i technologii również zmieniło mapę świata. Racjonalizacja i przyczyny losowe nie współgrają Friedmanowi z naukowością jego wywodu, więc je lekką ręką odrzuca, choć po takim dictum powinniśmy spokojnie odłożyć książkę na półkę z baśniami. Jest jeszcze drugi element, niemiłosiernie frustrujący uważnego czytelnika: Friedman używa nieuprawnionych porównań. Jeśli chce nam zaprezentować jakąś niewiarygodną tezę, używa argumentu np. a któż by pomyślał, że będąca potęgą w 1900 Wielka Brytania 70 lat później będzie marginalnym krajem w Europie. Skoro
tak, to każde państwo może być imperium, każde imperium może upaść, zamykamy książkę - zdarzyć się może wszystko, a nie tylko to, co Friedman chce nam "przewidzieć". Irytowało mnie to niezmiernie podczas lektury, bowiem - i tu przejdę do zalet książki - zupełnie niepotrzebnie burzył autor pewne ciekawe spostrzeżenia dotyczące bieżących wydarzeń i tych, które raczej (tu znów wchodzi rachunek prawdopodobieństwa) nas czekają.

Friedman dokonał pewnych założeń ogólnocywilizacyjnych, do których starał się dostosowywać sytuację geopolityczną. I tu jego książka jest najmocniejsza merytorycznie. Zauważa bowiem, że w skali globalnej zmniejsza się przeciętna dzietność, nie wydaje się, aby groziła nam wieszczona m. in. przez Lema katastrofa przeludnienia. Co więcej, uważa, że właśnie imigrant stanie się dobrem szczególnie pożądanym we wszystkich krajach z aspiracjami, ruch ludności z krajów biednych a ludnych do bogatych o niskich współczynnikach demograficznych będzie się wzmagał. Niestety, zapomina autor o konsekwencjach kulturowych takiego stanu rzeczy, z którymi mocno borykają się Europejczycy zachodni, Amerykanin Friedman jest zbyt przyzwyczajony do niejednorodności narodowej swojego kraju, by widzieć ten problem gdzie indziej. Niechybnie też zmieni się sytuacja surowcowa, gospodarka oparta na energii węglowodorowej w XXI wieku się skończy, Friedman twierdzi, że nowe technologie pozwolą nam efektywnie wykorzystać źródła
odnawialne oraz penetrować pod tym kątem Kosmos. Szalenie ciekawy wywód dotyczy zmian w technologiach wojskowych i sposobach prowadzenia wojen: Friedman uważa, że skończyły się czasy wojen masowych i totalnych, aby osiągnąć swój cel strategiczny nie ma już powodu niszczyć całej gospodarki wroga, lecz atakować punktowo z pomocą małych, mobilnych i doskonale wyszkolonych armii (armie z konskrypcji nie mają sensu przy coraz mniejszej dzietności).

Gdyby się przyjrzeć dzisiejszej sytuacji dominują zdecydowanie Stany Zjednoczone, potem długo, długo nic, Europa widziana jako całość (przy wszystkich swoich wadach i zaletach), a potem klika państw aspirujących do miana potęg regionalnych: Chiny, Indie, Rosja, Japonia, Brazylia, Iran, może RPA. Popularność książki Friedmana w USA można załatwić jednym stwierdzeniem - nie przewiduje on, aby jego ojczyzna była w stanie przez następne 100 lat roztrwonić swoją gigantyczną przewagę wojskową, intelektualną i gospodarczą. Amerykanie, z natury izolacjoniści, z przerażeniem myślą o tym, że mogliby być zaatakowani na własnym terytorium, Peal Harbor i Twin Towers to jedne z największych traum narodowych. Friedman słusznie zauważył, że właśnie ten strach pchnął Amerykanów do odebrania Brytyjczykom panowania na morzach. A to z kolei umożliwiło im prewencyjny atak na dowolny kraj, dając status jedynego mocarstwa światowego. Inaczej Friedman widzi perspektywy peletonu potęg regionalnych, których aspiracje pościgu za
Amerykanami są według niego na wyrost.
Nie wierzy w spójność projektu europejskiego, ponieważ uważa, że Niemcy stają coraz słabsze i przestaną odgrywać wiodącą rolę na swoim kontynencie. Rosja rozpadnie się z powodu napięć w regionach, katastrofy demograficznej i ogólnego osłabienia gospodarek surowcowych. Chiny również powrócą do swego stanu "normalności", czyli rozdrobnienia regionalnego, w którym bogate prowincje nadmorskie nie będą chciały utrzymywać biednych prowincji zachodnich. Przyszłość za to Friedman wieszczy czterem krajom, dziś o różnym potencjale, ale według niego mogących zająć opuszczone nisze po rozpadających się potęgach. Są to Meksyk, Japonia, Turcja i Polska.

dm230m2

Zastanawiałem się w trakcie lektury, jaki jest wspólny mianownik tych krajów, dlaczego akurat w nich autor upatruje przyszłych rozgrywających na światowej szachownicy? Dlaczego o Indiach nie wspomina prawie wcale, choć ten kraj zrobił gigantyczny skok cywilizacyjny w ciągu ostatnich kilkunastu lat i zdaje się być coraz bliżej rozwiązania wielu od wieków dręczących je problemów, a mający niewiarygodny potencjał ludnościowy i słabe tendencje odśrodkowe? Dlaczego autor "nie widzi" Ameryki Południowej, gdzie przynajmniej Brazylia, a może nawet Argentyna są dość blisko statusu potęg regionalnych, spełniając wiele kryteriów, pozwalających im włączyć się do światowej gry? I wreszcie zapomniany kontynent, czyli Afryka - tutaj mamy RPA, kraj, który gdy rozwiąże swoje obecne problemy i okrzepnie po przemianach, ma ogromny potencjał. A takie muzułmańskie, silne i żywotne kraje jak Iran i Pakistan (o tym ostatnim Friedman wspomniał tylko tyle, że potęgą nie może być kraj bez morskich tradycji)? Cztery kraje, które
promuje w swej wizji autor łączy to, że są byłymi imperiami, które z różnych przyczyn zostały pobite i upokorzone. Meksyk przegrał walkę o dominację na kontynencie z USA i stracił sporo terytorium. Japonia, bliska dominacji na Pacyfiku, również padła ofiarą kontrofensywy Amerykanów. Turcja, główna potęga basenu Morza Śródziemnego od końca XIV do XIX w., zapadła się pod ciężarem własnej niemożności zreformowania się. I wreszcie Polska, imperium Europy Środkowej od czasów Jagiellonów do początku XVIII w., gdy przegrała swą pozycję na rzecz Rosji. Friedman zbyt łatwo przymyka oczy na słabości swoich geopolitycznych pupilków: Japonia od dłuższego czasu tkwi w marazmie gospodarczym i grozi jej katastrofa demograficzna. Meksyk boryka się niewydolnością administracji państwowej, która utrudnia zrównoważenie rozwoju całego kraju, i chyba w cieniu Stanów Zjednoczonych nie może mieć zbyt wielkich ambicji geopolitycznych. Wreszcie Polska - owszem, Friedman zakłada, że Niemcy, a zwłaszcza Rosja padną podczas wyścigu z
nowoczesnością, Polska zwyczajnie wypełni wschodnioeuropejską próżnię, stając się jagiellońskim (może habsburskim) liderem państw tego regionu, umożliwić ma to ożywiony transfer technologii amerykańskich. Biorąc pod uwagę stan naszej innowacyjności i poziom edukacji, brak żywotnych interesów z naszymi mniejszymi sąsiadami i nieumiejętność budowania przywództwa w regionie (nie ma nawet takiego planu czy ambicji), wydaje mi się, że Friedman mocno przeszacował polskie aktywa w polityce światowej.

Jak już wspomniałem, Friedman szukał przyszłej potęgi muzułmańskiej w trójkącie Iran-Pakistan-Turcja, wskazując na ten ostatni, jako cywilizacyjnie najbardziej zaawansowany, wystarczająco ludny, strategicznie położony (każde osłabienie Rosji to otwarte pole do politycznej infiltracji w Azji Centralnej) i ambitny. Istotnie, wstąpienie Turcji do Unii Europejskiej wydaje się mocno wątpliwe, tureckie elity zdają chyba sobie z tego sprawę, że muszą pójść własną, samotną drogą, co chyba spowoduje większą mobilizację. Ale Friedman zakłada, że od połowy XXI w., kiedy opanowanie przestrzeni kosmicznej da dostęp do lepszej pozycji militarnej oraz źródeł energii, panowanie nad morzami przestanie mieć jakiekolwiek strategiczne znaczenie. A to oznacza, że śródlądowa potęga, jaką jest chyba już teraz Pakistan, dość zaawansowana technologicznie by brać udział w zagospodarowaniu orbity okołoziemskiej, będzie mieć niegorsze perspektywy niż Turcja. Tym bardziej, że w tej chwili Turcy starają się wygasić wszelkie konflikty
jeszcze z czasów I wojny światowej (pojednanie z Grekami i Ormianami, złagodzenie kursu antykurdyjskiego), natomiast Pakistan jest mocno pobudzany do rozwoju przez Indie, które przecież już stawiają nieśmiałe kroki w kosmosie.

Następne 100 lat jest książką z jednej strony interesującą, z drugiej irytującą. Czytając ją, zdajemy sobie sprawę, że autor staje się więźniem swoich założeń, które prowadzą z biegiem czasu do coraz bardziej absurdalnych obrazów geopolitycznych. Od całkiem poważnej analizy politologicznej i cywilizacyjnej zanurzamy w świat godny powieści political fiction, efekciarski, oddalony od naukowej bazy i życiowego bagażu doświadczeń. Druga połowa książki jest zwyczajnie niepotrzebna, bo samo przewidywanie następnych 50 lat na podstawie dzisiejszych trendów jest wystarczającym hazardem. Oczywiście, rozumiem intencję autora, aby pobudzić dyskusję wśród osób zainteresowanych geopolityką, zwrócić na pewne sprawy osobom odpowiedzialnym za kreowanie strategii narodowych. My, Polacy, pewnie będziemy mieć sporo frajdy, czytając o przyszłych wojnach polsko-tureckich, już nie sarmackich. Miło też, że wpływowa postać w Stanach widzi w nas potencjał, ale jednak wydaje mi się, że moje wnuki nie będą jednak walczyć na
frontach od morza do morza.

dm230m2
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dm230m2

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj