Trwa ładowanie...
recenzja
28-09-2011 16:39

HBhB. Książka o książce

HBhB. Książka o książceŹródło: Inne
d3ybf61
d3ybf61

Laurent Binet urodził się w 1972 roku w Paryżu, studiował w Paryskim Instytucie Nauk Politycznych, tamtejszej CELSie oraz na uniwersytecie w Kent. Wykładał w Bath, obecnie zaś pracuje na uniwersytecie w Bristolu. Za swój debiut literacki otrzymał Nagrodę Goncourtów; książka ta trafia właśnie na polskie półki księgarskie.

W zamyśle miała być to książka o zamachu na Reinharda Heydricha, „rzeźnika Pragi”. Jak autor wyjaśnia, zainteresowanie tym wydarzeniem zakiełkowało wówczas, gdy w bibliotece ojca, historyka, znalazł Historię Gestapo. Binet senior, widząc zainteresowanie syna, opowiedział mu o operacji Anthropoid. Pomysł napisania książki czekał na realizację kilka lat, aż wreszcie przyszły pisarz przyjechał w 1996 roku do Bratysławy, gdzie nauczał francuskiego w szkole wojskowej. Zaczął zbierać tam materiały o wydarzeniu, które było dlań jednym z najważniejszych aktów oporu w historii ludzkości, „niezaprzeczalnie jednego z najodważniejszych czynów podczas drugiej wojny światowej”. Ciężko mi się zgodzić z tymi stwierdzeniami, niemniej owa kwerenda zaowocowała powstaniem pracy o dość tajemniczym tytule „HHhH”. Polska jej edycja zaopatrzona jest podtytułem „Zamach na kata Pragi. Powieść”. O ile pierwsza część mniej-więcej odpowiada prawdzie, tak powieścią książkę Bineta nazwać jednoznacznie jest ciężko – bezpieczniej
oblec ją w szersze określenie i nazwać po prostu utworem prozaicznym, stanowiącym konglomerat pamiętnika i, czasem fabularyzowanej, pracy historycznej. Niestety, w takiej właśnie kolejności.

HHhH jest dla mnie przede wszystkim książką o pisaniu książki. Autor rozpycha się w niej łokciami, odsuwając w cień główne postaci oraz cały historyczny sztafaż. Jest nieznośny, stale wyskakuje na pierwszy plan nie zważając na to, że bardzo cierpi na tym konstrukcja pracy. Oto mamy przeto opowieść o autorze, który pragnie napisać dzieło o zamachu na Heydricha, zmagając się z rozlicznymi problemami. Oczywiście historię tegoż zamachu w książce znajdziemy, niemniej jest ona gęsto poszatkowana osobistymi wtrąceniami, które, zapewne, miały stanowić interesujący zabieg – de facto okazał się on raczej irytujący. Cóż mnie bowiem może obchodzić historia o tym, dlaczego Binet nie kupił wspomnień żony Heydricha? Z tego przydługiego fragmentu dowiadujemy się, że memuary te były bardzo drogie, niemiecka księgarnia nie akceptowała płatności kartą, zaś autorowi nie chciało się iść do banku, by dokonać przelewu. Poza tym, jak sam przyznał się z rozbrajającą szczerością, jego niemiecki jest na tyle żenujący, że i tak
by nic z tych wspomnień nie zrozumiał. Kilkadziesiąt stron później okazuje się, że jednak tę książkę kupił. Wiele przeczytamy również o jego partnerce, Nataszy, która była pierwszym krytykiem powstającego dzieła (zresztą Binet gęsto rozpisuje się o swoich wizjach i koncepcjach, o których żywo dyskutował ze znajomymi). Na szczęście na 66 stronie kobieta ma już autora serdecznie dość, nazywając gówniarzem; na takie dictum acerbum autor trochę pohamletyzował i wrócił do swojej pracy, niemniej o Nataszy pisał już trochę mniej. O sobie – wręcz przeciwnie, coraz bardziej się rozkręcał, ów, jak szumnie stwierdził, syn Żydówki i komunisty, naszpikowany republikańskimi wartościami francuskiego postępowego drobnomieszczaństwa, a od czasów studiów literackich przesiąknięty ideałami humanizmu Montaigne’a , oświeceniowej filozofii oraz wielkiej, surrealistycznej rewolty, a także myślą egzystencjalistów. Cóż, grunt to dobre samopoczucie. Kolejnym
zabiegiem, jaki powodował u mnie, delikatnie mówiąc, lekki dyskomfort, była nieumiejętność używania przez autora klawiszy Page Up i backspace/delete w edytorze tekstu. Jeśli zorientował się, że popełnił jakiś błąd, nie wracał do wcześniejszych partii tekstu i nie poprawiał ich, tylko, czasem kilkadziesiąt akapitów dalej, informował czytelnika o lapsusie. Skutkuje to, na przykład, takim oto fragmentem: „Czytając jedną z książek stanowiących filary mojej dokumentacji (…) z przerażeniem dostrzegłem błędy, jakie popełniłem pisząc o Gabciku”. Dałoby się ponadto uniknąć zapewne rozbrajającego wyznania o tym, że palnął głupstwo, cytując, stając się ofiarą własnej, szwankującej pamięci i zbyt wybujałej wyobraźni i, de facto, szef angielskich służb specjalnych kazał się nazywać „C”, a nie „M”.

Jak wspomniałem, HHhH to przede wszystkim książka o pisaniu książki, przeto znajdziemy w niej wiele wzmianek o samym procesie twórczym i utyskiwania, że ogrom wiadomości, jakie autor przyswaja, w końcu zaczyna go przytłaczać, zaś „by samemu napisać dwie strony, czyta ich tysiąc”. Godna pochwały pracowitość, szkoda tylko, że autor w przeważającej większości nie zająknął się nawet, jakich to książek owe tysiące stron czytał – w pracy brak jest jakiegokolwiek spisu literatury. Rozczula wprost Binet stwierdzeniem: „przy pewnych późniejszych epizodach będę musiał odpierać pokusę, by popisywać się swoją wiedzą i okraszać szczegółami tę czy inną scenę”. Urocze. Faktycznie jednak, jeśli się czyta tysiąc stron, by napisać dwie, to jest się w pełni uprawnionym do tego, by się popisywać wiedzą. Zwłaszcza, jeśli megalomania zdecydowanie nie ułatwia odpieraniu rzeczonej pokusy. Autor zapewnia ponadto, że nie ma nic bardziej sztucznego w książce historycznej, niż hipotypoza, zrekonstruowanie dialogu na podstawie
bezpośrednich świadectw. Twierdzi, że będzie jej unikał stosując raczej parabolę, jednak, jak możemy się niebawem przekonać, próżne to zapewnienia i książka w takowe rekonstrukcje wprost obfituje.

d3ybf61

Jeśli zaś o warsztat historyczny chodzi, o książce Binet pisze: „moja książka o Heydrichu”. Rzeźnik Pragi, jak twierdzi autor, jest tu celem, nie motorem operacji i wszystko, co o nim opowiada, sprowadza się do nakreślenia swoistej scenografii.* Niestety, owe tło, jeśli już przyćmi choć trochę Bineta, dominuje plan, który powinien być pierwszym, czyli zamach na Heydricha.* Zbyt długo, moim zdaniem, czekał autor na wprowadzenie na scenę Kubisa i Gabcika. Twierdzi, że zrobił to specjalnie, by nadać im bardziej rzeczywiste rysy, wydaje się jednak, że po prostu za mało o nich wiedział, nie dotarł do tylu materiałów źródłowych, co w przypadku Heydricha, stąd, niestety, taka ich marginalizacja. Kiedy nie jest czegoś pewien, tłumaczy się butnie: „przecież powiedziałem już, że nie chcę pisać podręcznika historii. Uczyniłem z tej opowieści sprawę prywatną”. Przyznam, że wygodne to rozwiązanie, pozwalające na mieszanie literackich wizji z faktami, jednak podejrzewam, że te ostatnie cierpią na tym zabiegu dość
dotkliwie. W HHhH znajdziemy na przykład fragment: „wreszcie o dziewiątej, pierwszy niemiecki czołg wjeżdża do miasta. Tak naprawdę to nie wiem, czy to czołg jako pierwszy wjeżdżał do Pragi”. Czołg, czy nie czołg, dla Bineta to nieistotne, ważne, że w ogóle coś wjechało. Zresztą zawsze można napisać, cytuję, ta scena jest całkowicie wiarygodna i jednocześnie fikcyjna, podobnie jak poprzednia (…) ale mogło być gorzej. Cóż, pewnie mogło być gorzej, wydaje mi się jednak, że mogło być również lepiej.

Kiedy przymknie się oko na autopromocję Bineta, otrzymujemy opowieść o nazistowskim kombinacie śmierci, którego współtwórcą był Reinhard Heydrich, jak to tandetnie autor określił, „najstraszliwsza kreatura, jaka kiedykolwiek opuściła kobiecy brzuch”. Przyjrzymy się jego młodości, początkom kariery, odwiedzimy gabinety ówczesnych dygnitarzy i będziemy widzami dramatycznych chwil, kiedy to, jak powiedział Churchill, mając do wyboru wojnę oraz dyshonor, wybrano dyshonor i otrzymano wojnę. Dowiemy się odrobinkę o sytuacji geopolitycznej Czech i Słowacji oraz o tym, że autor za Daladierem nie przepada („przy tym stopniu politycznej głupoty zdrada wydaje się niemal dziełem sztuki”), Claudelem i Giraudoxem się brzydzi, zaś na Saint-John Perse’a ma istną alergię, którą unaocznia średnio parlamentarnie: „Saint-John Perse zachował się jak wielkie gówno. On sam, z tym śmiesznym wyszukaniem właściwym rozważnej dyplomacji, rzekłby zapewne: >jak ekskrement<”.

Praca obfituje w liczne anegdoty dotyczące Heydricha – jak się okazuje, został on akuszerem SD tylko dlatego, że Himmler nie przykładał się do Nauki wojskowej nomenklatury obowiązującej w Niemczech (czemu się nie dziwię patrząc na potworki słowotwórcze) i nie zauważył różnicy pomiędzy Nachtrichtenzoffizier (oficer łączności) a Nachtrichtendienstoffizier (oficer wywiadu), w wyniku czego łącznościowiec został ekspertem od szpiegostwa. Nie wiem, skąd autor wziął epizod śmierci 80-letniej damy, która na widok funkcjonariuszy SA wchodzących do jej mieszkania podczas Kryształowej Nocy, parsknęła śmiechem i oświadczyła, że nigdzie z nimi nie idzie. Wstrząsający to fragment i zrobił na mnie niemałe wrażenie. Świetnym zabiegiem jest również hipotypoza polegająca na ukazaniu „pracy” Heydricha poprzez rozmowy telefoniczne przezeń wykonywane. Każda z tych rozmów odpowiadała realnym wydarzeniom – kat wyrzuca z siebie, automatycznie, metodycznie, wyroki śmierci na kolejnych nieszczęśników.

Nakreśliwszy tło i przedstawiwszy dokładnie osobę głównego bohatera, autor przechodzi do, krótkiego, wprowadzenia na scenę zamachowców oraz opisu samej akcji.Tę rekonstruuje szczegółowo, podobnie, jak dramatyczne wydarzenia następujące po zamachu. Widać tu, że Binet potrafi dobrze pisać nie pozwalając czytelnikowi oderwać się od lektury, po co zatem te wszystkie udziwnienia i wątki autobiograficzne? Różnica pomiędzy efektownością a efekciarstwem jest niewielka, dzieli ją cieniutka, efemeryczna, rachityczna granica. Obawiam się, że, niestety, autor ją przekroczył. Moim zdaniem zresztą zupełnie niepotrzebnie się do niej zbliżał, bowiem udałoby mu się uzyskać bardzo dobry efekt bez tych upiększeń, a już na pewno bez akcentów autobiograficznych. W pewnym momencie Binet cytuje znakomity początek biografii wybitnego muzyka: „Czyż jest biograf, który nie marzy o tym, by napisać: Jezus z Nazaretu odruchowo unosił lewą brew, gdy rozmyślał?” Ja, mógłbym napisać: Czyż jest recenzent, który nie marzy o tym, by
napisać: Laurent Binet odruchowo unosił lewą brew, gdy pisał? Równocześnie natychmiast mógłbym udzielić odpowiedzi: nie. Kiedy czytam książkę o zamachu na Heydricha, oczekuję pracy o zamachu na Heydricha, a nie o Laurencie Binecie. Nawet, jeśli jest on człekiem naszpikowanym republikańskimi wartościami francuskiego postępowego drobnomieszczaństwa, ideałami humanizmu Montaigne’a, oświeceniowej filozofii. Że o wielkiej, surrealistyczną rewolcie nie wspomnę.

Tajemnicze, tytułowe HHhH to akronim wyrażenia „Himmlers Hirn heisst Heydrich” – „mózg Himmlera nazywa się Heydrich”. Pozostaje mi tylko, równie pretensjonalnie i tandetnie, zatytułować recenzję: „HBhB” – „Heydrichs Biograph heisst Binet”, albowiem jest to, niestety, książka przede wszystkim o narcystycznym Binecie i jego próbie napisania pracy o Heydrichu.

d3ybf61
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3ybf61