To już piąta książka Stephena Clarke wydana po polsku, a czwarta z serii, której znakiem firmowym jest zawarte w tytule tak zwane „słowo Cambronne'a". Generał ów, jak głosi polityka historyczna, w pięciu dobitnych literach zawarł treść „gwardia umiera, ale się nie poddaje", i, zapewne od tej pory, nośne to słowo stało się jednym z najpopularniejszych francuskich wyrazów (nawet czasownik daje się od niego utworzyć).
Wydane przed kilkoma laty * Merde! Rok w Paryżu* zdecydowanie więcej obiecywało, niż dawało czytelnikowi. Humoreska obyczajowo–językowa ewoluowała tam w marnie napisaną sensację, a dowcip krążył wokół łóżka i grawitował w kierunku koszar. Kolejnych dwóch części nie czytałam, ale w stonowanym M jak merde! jest już zdecydowanie lepiej. Z satyry rysowanej grubą kreską proza Clarke'a awansowała do sympatycznej opowiastki obyczajowo-sensacyjnej (jak widać, autor uważa wątek kryminalny za niezbędny motor napędzający akcję). Tym razem jesteśmy w Prowansji, a Clarke wziął na widelec (odwrócony ząbkami w dół) snobistyczną rodzinę bankierską, naśladującą arystokrację we wszystkim, od wielodzietności po samowystarczalność kulinarną (własne wino, oliwki, ryż i dozorca ze strzelbą, czego chcieć więcej?). Kolejna dziewczyna Paula w tajnej misji walczy o wolność jesiotrów, a jedna z poprzednich narzeczonych, znana z pierwszej (i
pewnie następnych?) części temperamentna Elodie wynajmuje swego eksa do roli organizatora wesela, które ma rzucić na kolana rodzinę narzeczonego i czytelników tabloidów. Bohater Clarka, Paul West (nazwisko, jak nazwisko, ale po francusku wymawia je się jak Pole Ouest, czyli Biegun Zachodni) w porównaniu pierwszą częścią znacznie wysubtelnił sobie smak kulinarny, słuch językowy i wyczucie kulturowych niuansów. Coraz więcej w nim galijskiego ducha, coraz rzadziej okazuje się Angolem w składzie porcelany. Menu na wesele nie powstydziłby się rodowity Prowansalczyk (pod warunkiem, że nie czytuje plotkarskiej prasy, oczywiście), subtelne różnice wariantów pośrednich pomiędzy tu i vous zaczynają być słyszalne, nasz bohater zaczyna pojmować, ze śniadanie w piżamie nie prowadzi do kolacji w dżinsach... Jest zabawnie i inteligentnie. Kto we Francji bywał nie tylko przejazdem, doceni trafność spostrzeżeń. Kto zna język, doceni też żarty językowe, które w drugim już przekładzie – na polski, trochę się zacierają.
Gdyby nie to, ze wątek kryminalny za bardzo przypomina kiepską kontynuację Taxi, byłoby super. Superbe. Bo M jak merde! to gotowy scenariusz na film. Francuski, oczywiście.